Urodziny noblistki

 KINO OKO 

Siódmego listopada sto pięćdziesiątą rocznicę urodzin obchodziłaby nasza podwójna noblistka Maria Skłodowska-Curie. Choć film o tym samym tytule miał premierę w marcu tego roku, myślę, że warto o nim wspomnieć choćby z okazji tej rocznicy. Dla wszystkich widzów, którym marzy się film o geniuszu naukowym rodaczki, mam złą wiadomość, ten film Was rozczaruje. Wszystkich tych, którzy znają dorobek noblistki i chcieliby raczej poznać prywatną stronę jej życia, tę mniej znaną, kobiecą, niemal intymną, radzę jak najszybciej obejrzeć ten film.

Rewolucyjne odkrycia Skłodowskiej stanowią w filmie tło, pojawiają się w roli rekwizytu lub zaznaczone są w scenografii, gdzieś tam stoją kolby i probówki, w tle wisi tablica zapisana wzorami chemicznymi, zabawy matki z dziećmi to robienie prostych eksperymentów z zakresu chemii i fizyki. Nauka nie jest stawiana na piedestale, nie ma dla niej ołtarza i nie stanowi sacrum, jest po prostu elementem życia codziennego Marii i jej bliskich. Reżyserka tej międzynarodowej koprodukcji (w film zaangażowani byli Francuzi, Polacy, Belgowie i Niemcy) Marie Noelle położyła nacisk na kobiecość Skłodowskiej, na jej życie wewnętrzne, jej emocjonalność.

Fabuła dotyczy okresu pomiędzy otrzymaniem pierwszej i drugiej Nagrodą Nobla. Już na początku ginie ukochany mąż Marii, tym samym mamy okazję zobaczenia emocjonalnego, dwutorowego świata kruchej kobiety, która w swej pracy naukowej musiała twardo odpierać męską dyktaturę w środowisku naukowym początku XX wieku, a w życiu codziennym ulegała własnym słabościom. Jest to intymny portret kobiety, próbującej odnaleźć się w nieprzyjaznym dla niej męskim świecie nauki.

Reżyserka skupia się na tęsknocie Marii za zmarłym mężem, na jej trosce o dzieci i na namiętności, które wzbudził w niej kochanek. Niestety, jak dla mnie trochę za dużo tu intymnego portretu kobiety, a za mało jej geniuszu, pracy naukowej, ambicji i frustracji związanych z koniecznością ciągłego zmagania się z męskim szowinizmem. Poprzez zredukowanie Skłodowskiej do roli matki, żony, wdowy i kochanki powstała opowieść o kobiecie, a nie o wybitnym geniuszu.

Reżyserka pokazuje nam Marię jako kobietę zwykłą, jedną z nas. Zabieg ściągnięcia Skłodowskiej z piedestału mógłby się udać, gdyby była to krótka wycieczka z wielkiego świata nauki do normalności. Niestety proporcje zostały tu zaburzone i powstała poetycka etiuda o jakiejś kobiecie, targanej namiętnościami, a nie o genialnej badaczce światowej sławy, która ma też normalne życie. Eteryczna narracja powoduje zaburzenie w spójności filmu.

Poetyckość obrazu zawdzięczamy przepięknym zdjęciom Michała Englerta, dzięki czemu nie mamy tu sztywnego gorsetu wizualnego, jaki zbyt często towarzyszy filmom kostiumowym.

Reżyserka natomiast dopuściła się grzechu marnotrawstwa, zmarnowała bowiem biografię kobiety giganta, a skupiła się na emocjach, bagatelizując prawie dorobek naukowy swojej bohaterki. Wystarczyłoby zachować umiar i rozsądek, nie rezygnować z ludzkości i normalności Marii, ale i nie pomijać jej wyjątkowości i geniuszu. Natomiast ogromne brawa należą się Karolinie Gruszce, która brawurowo wcieliła się w naszą noblistkę i zachowała proporcje pomiędzy charyzmą i słabością.

Magdalena Marszałkowska

MP 12/2017