Kochajmy Vincenta

 KINO OKO 

Wydarzyło się niemożliwe: polski film zdobył nominacje do najważniejszych nagród filmowych świata! Od brytyjskich nagród BAFTA, poprzez Złote Globy, Critics Choice aż po nagrody Europejskiej Akademii Filmowej i rodzime Złote Lwy. Jak to się stało, że w zalewie żenująco nieśmiesznych komedyjek i wulgarnego kina „męskiego” pojawiła się produkcja nie tylko na światowym poziomie, ale też ten świat zachwycająca?

Recepta jest prosta – trzeba znaleźć zdolną kobietę (tak, tak, nastały czasy, że zdominowana przez mężczyzn branża filmowa potrzebuje zdolnych, kreatywnych kobiet, bo panowie chyba się wypalili). Bierzemy tę zdolną białogłowę i łączymy ją w profesjonalną parę z kimś z kina zachodniego, czyli świeżość spojrzenia z doświadczeniem z wysokiej półki. Proste? Może zbyt proste, aby ktoś wcześniej na to wpadł.

Cieszę się niezmiennie, że taki mariaż się wydarzył. Naszą zdolną Polką okazała się Dorota Kobiela, która niemal dekadę temu wpadła na pomysł zrealizowania filmu animowanego, opartego na prawdziwych obrazach olejnym, a nie animacjach komputerowych. Projekt okazał się na tyle nowatorski, że znalazł się koproducent z Wielkiej Brytanii. Do pani Doroty dołączył Hugh Welchman, który nie tylko razem z nią reżyserował, ale też wspólnie z Kobielą i Jackiem Dehnelem napisał scenariusz.

Pani Dorota miała wspaniały pomysł, aby malarsko przedstawić historię życia jednego z największych malarzy wszechczasów Vincenta van Gogha. To, co okazało się strzałem w dziesiątkę, to wykorzystanie obrazów mistrza. Cała opowieść ilustrowana jest bowiem obrazami jego autorstwa, które dzięki sztabowi artystów malarzy dostały nowe życie. Ogromne rzesze ludzi zatrudnionych przy produkcji pracowało około dekady nad tym filmem!

To widać, tu nic nie jest na szybko, na skróty. Wirtuozeria każdego kadru, który równocześnie jest obrazem van Gogha, wciąga widza w czarodziejski świat malarstwa. Sama treść filmu zaskakuje, autorzy scenariusza nie wykorzystali największych kontrowersji z życia szalonego Vincenta, nie poszli na łatwiznę, pokazując wariata odcinającego sobie, nie wiedzieć czemu, ucho.

Twórcy rozprawili się z krzywdzącymi, sensacyjnymi stereotypami na temat van Gogha – w ich opowieści nie jest on ani szaleńcem, ani pijakiem, a po prostu nadwrażliwym, samotnym introwertykiem. Akcja kręci się wokół jego tajemniczej śmierci i choć wszystko wydaje się być kryminałem, otrzymujemy coś na kształt antykryminału, bo im bliżej końca, tym mniej wiemy.

Film „Mój Vincent” jest nie tylko piękny wizualnie, ale ma intrygującą, wciągającą fabułę. Twórcom należy pogratulować cierpliwości, bo w czasach trójwymiarowych animacji komputerowych ktoś miał ambicję, aby zaangażować się w syzyfowe malowanie olejami. Gorąco polecam!

Magdalena Marszałkowska

MP 2/2018