Z Bratysławy do krainy fondue, zegarków i recyklingu

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

To już prawie sześć lat, odkąd przeprowadziłam się z Bratysławy do Szwajcarii! Pamiętam, że kiedy tych kilka lat temu wspominałam moim polskim i słowackim znajomym o tym, że niebawem zamieszkam w pobliżu Zurychu, reakcja niemal zawsze była taka sama – mieszanina niedowierzania i odrobiny zazdrości, jak gdyby wyjazd do Szwajcarii nie oznaczał ciężkiej pracy i konieczności zaaklimatyzowania się w nowym kraju, a był wstępem do luksusowego, wolnego od trosk życia.

Znamienne, że kiedy w 2010 roku podjęliśmy decyzję o przeprowadzce do Bratysławy, przyjaciele i rodzina w Polsce pukali się w czoło, spoglądając z dezaprobatą. Słowacja? Oszaleliście? Kraj biedniejszy niż Polska, gorzej rozwinięty, mały! Co będziecie tam robić? „Rozumiem, że gdzieś, gdzie są lepsze perspektywy, no, na przykład do Szwajcarii – gorączkował się Paweł, nasz znajomy – do takiej Szwajcarii, to bym się nie dziwił, ale Słowacja?”.

Nie wiem do dziś, dlaczego podczas tamtej rozmowy pojawiła się akurat Szwajcaria. Niemniej wówczas również i mnie wydawała się krajem nieosiągalnym, jakby z innego świata. Nie znałam jej dobrze; nie licząc wakacyjnego wyjazdu do włoskojęzycznego kantonu Ticino w 2008 roku.

Ticino, oferujące zapierające dech w piersiach góry (na czele z Monte Generoso i Monte Tamaro) i jednocześnie ciepły klimat, jeziora oraz wypoczynek pod palmami, zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a najważniejsze miasteczka tego kantonu, Lugano, Locarno i Bellinzona, wydały mi się absolutnie zjawiskowe.

Wtedy, w sierpniu 2008 roku frank szwajcarski (CHF) znajdował się na rekordowo niskim poziomie i kosztował mniej więcej dwa złote. Za kawę na lotnisku w Zurychu zapłaciłam tyle, co w kawiarni przy warszawskim Nowym Świecie. Naturalnie, nie czyniło to Szwajcarii krajem o kosztach życia zbliżonych do Polski, niemniej ówczesny kurs franka sprawiał, że stawała się cenowo bardziej przystępna.

Spacerując urokliwymi uliczkami nad brzegiem Lago di Lugano, pół żartem powiedziałam do Artura, mojego męża, że w sumie nie miałabym nic przeciwko temu, żeby w Szwajcarii zamieszkać. Uśmiechnął się tylko; oboje wiedzieliśmy, że szanse na spełnienie tego życzenia są małe.

W styczniu 2010 roku wracaliśmy – już we trójkę, z naszą wówczas półroczną córeczką Natalią – do Warszawy z bożonarodzeniowego wypadu w austriackie Alpy. Droga dłużyła się niemiłosiernie, padał mokry śnieg, było ciemno, a znużona podróżą Natalia głośno demonstrowała swoje niezadowolenie. Nagle po lewej stronie drogi, na wzgórzu, ukazał się przepięknie oświetlony bratysławski zamek. „Fantastyczny” – stwierdziłam urzeczona widokiem.

Chwilę później mijaliśmy udekorowane jeszcze świąteczną iluminacją centrum handlowe Aupark. „Popatrz, jak ładnie – powiedziałam do Artura – całkiem fajnie ta Bratysława wygląda. Do Wiednia blisko, w góry dużo bliżej niż z Warszawy. W sumie to mogłabym tu mieszkać” – wypaliłam bez zastanowienia. „Mhm, jasne. I jeszcze w Szwajcarii, pamiętam” – odpowiedział rozbawiony Artur.

Tymczasem pół roku później, za sprawą niewiarygodnych zbiegów okoliczności i ciekawych ofert zawodowych, znów podziwiałam pięknie oświetlony zamek w Bratysławie. Już nie w drodze, już nie jako turystka, ale jako mieszkanka słowackiej stolicy. Tamtej przeprowadzki, jak już wspomniałam, nikt specjalnie nam nie zazdrościł. Uwikłana w polskie stereotypy Słowacja jawiła się jako miejsce dobre co najwyżej na tani wyjazd na narty, obowiązkowo opijany zlatym bažantem. Taka trochę gorsza Polska. Albo trochę gorsze Czechy.

Wbrew posępnym prognozom rodziny i znajomych w Bratysławie mieszkało i pracowało nam się bardzo dobrze. Szybko zaaklimatyzowaliśmy się w nowym miejscu, przekonując jednocześnie o istnieniu wielu różnic między Polską a Słowacją, o których nie mieliśmy pojęcia. Słowacka przygoda trwała w najlepsze i nic nie wskazywało na to, że miałaby się zakończyć. A jednak. Oto, z pewnym opóźnieniem, miało spełnić się moje kolejne mieszkaniowe życzenie.

 

Pomocy, biurokracja mnie zabije!

Żegnaj Słowacjo, witaj Szwajcario – dwa lata w Bratysławie minęły jak z bicza strzelił i szykowałam się do kolejnej przeprowadzki. Pakując książki do kartonów, robiąc ostatnie zakupy w ulubionych bratysławskich sklepach i sącząc piwo w knajpkach przy Eurovei, zastanawiałam się, jak bardzo zmieni się życie moje i moich bliskich. Jasne, przeprowadzka do Szwajcarii od dawna była moim marzeniem, jednak kiedy zaczęła się materializować, nabrałam wątpliwości.

Ostatnie tygodnie w Bratysławie wypełnione były nerwową bieganiną i załatwianiem rozmaitych formalności, na przykład specjalnych tymczasowych tablic rejestracyjnych dla naszego samochodu czy przygotowaniem dokumentów niezbędnych do uzyskania pozwolenia na pobyt w Szwajcarii.

Choć z Unią Europejską łączy Szwajcarię partnerstwo, działające sprawnie w wielu dziedzinach, formalnie pozostaje ona poza jej strukturami. Wymagania stawiane przez Szwajcarów tym, którzy pragną osiedlić się w ich kraju, różnią się zatem znacząco od obowiązujących w państwach Unii. Spontaniczny wyjazd, zakładający poszukiwanie pracy i mieszkania na miejscu, co często dzieje się w przypadku emigracji do innych krajów, w Szwajcarii nie wchodzi w grę. Umowa o pracę, szwajcarski adres zamieszkania (choćby tymczasowy) i wpłacenie depozytu za wynajmowane mieszkanie to warunki minimalne, które trzeba spełniać, żeby ubiegać się o pozwolenie na pobyt w tym państwie.

 

W poszukiwaniu perfekcyjnego lokum

Wspomniany depozyt mieszkaniowy to z reguły równowartość dwóch lub trzech miesięcznych czynszów, czyli – biorąc pod uwagę, że według ostatnich danych miesięczny koszt wynajęcia średniej wielkości mieszkania waha się między 1200 a 2300 franków szwajcarskich (CHF) – nawet blisko 7 tysięcy CHF, czyli w przybliżeniu około 24 tysięcy złotych. Pisząc “średniej wielkości mieszkanie” mam na myśli 80 metrów kwadratowych, jednak standardowa powierzchnia mieszkań oferowanych do wynajęcia przekracza zazwyczaj 100 metrów.

Pierwsze mieszkanie, w którym zamieszkaliśmy zaraz po przeprowadzce do Szwajcarii, było tymczasowe – na dwa miesiące – i opłacone przez firmę Artura, która zresztą pokrywała sporą część innych kosztów związanych z naszą relokacją. Stałe lokum musieliśmy jednak znaleźć i opłacić już sami.

Wynajmowane, a nie własne – to model niezwykle w Szwajcarii popularny. Nie ma on jednak nic wspólnego z powtarzającym się często w Polsce schematem, czyli starym, zaniedbanym mieszkaniem w rozsypującym się budynku, wyposażonym w przypadkowe meble; z nadmiernie kontrolującym lub nieuchwytnym w razie problemów właścicielem. W Szwajcarii mieszkania do wynajęcia oferują wyspecjalizowane firmy, rzadziej prywatni właściciele, i to z nimi podpisywana jest umowa, która zazwyczaj określa minimalny czas wynajmu – zwykle jest to rok.

Standardowo w szwajcarskim mieszkaniu do wynajęcia znajduje się nieźle zaopatrzona kuchnia, czasem pralka i suszarka do ubrań. O dodatkowe wyposażenie trzeba zatroszczyć się samemu. Co ciekawe, ściany są pomalowane na biało i w takim kolorze powinny być także w momencie zakończenia umowy wynajmu. Zatem jeśli właśnie wynająłeś mieszkanie w Szwajcarii i fantazja nakazuje ci przemalowanie ścian na ciemny fiolet, droga wolna, ale powrót do obowiązkowej bieli, jeżeli pojawi się konieczność wyprowadzki, może być trudny i, jak wiele rzeczy w tym kraju, kosztowny.

Narzucona kolorystyka wnętrza to jednak niewielka niedogodność, biorąc pod uwagę, że wynajem mieszkania odbywa się na bardzo przyjaznych dla lokatora warunkach. Jeśli tylko regularnie opłaca czynsz, nie uprawia przestępczej działalności i nie narusza norm społecznych w rażący sposób, może w wynajmowanym lokum mieszkać przez nikogo nie niepokojony kilkadziesiąt kolejnych lat. Chyba, że zdecyduje się na kupno psa…

 

A Ty? Czy zapłaciłeś już podatek od psa?

Pies szczekający godzinami pod nieobecność pracującego właściciela? To się w Szwajcarii nie zdarzy. Ściślej mówiąc,zdarzyć się może, ale tylko raz, o czym boleśnie przekonała się moja koleżanka Jenny. Jenny, Szkotka z pochodzenia, przeprowadziła się do Szwajcarii z Dubaju w połowie ubiegłego roku.

Jerry i Ethel, dwa psy, które ze sobą przywiozła, przeszły standardową szwajcarską procedurę – zostały zarejestrowane w gminie (co kosztowało w sumie 500 CHF), od posiadania każdego z nich pobrano podatek w wysokości ok. 100 CHF, a Jenny odbyła przymusowe szkolenie z ogólnej wiedzy o psie.

Dowiedziała się m.in. jak powinna dbać o zdrowie swoich podopiecznych, czym ich karmić i jak zapobiegać chorobom, a później, w czasie czterech praktycznych sesji musiała udowodnić swoją gotowość do zaopiekowania się psami. „Jerry jest ze mną już czternaście lat, Ethel pięć, ale to właśnie Szwajcarzy najlepiej wiedzą, jak powinnam się nimi zajmować”- pomstowała niezadowolona.

Niezadowolenie potęgowała konieczność uiszczenia opłaty za rzeczony kurs – 200 CHF. Szczęśliwie żaden z psów nie był przedstawicielem rasy uznanej za potencjalnie niebezpieczną, co pozwoliło zaoszczędzić kilkaset franków i zwalniało z obowiązku odbycia dodatkowego, dwunastotygodniowego szkolenia. Kiedy ostatnie „psie formalności”zostały dopełnione, a szwajcarski kynolog łaskawie stwierdził, że “psy nadają się do współżycia społecznego”,  Jenny odetchnęła z ulgą.

 

Skandal! Pani pies ośmielił się szczekać! 

Radość nie trwała jednak długo. „Nie uwierzysz, co się właśnie wydarzyło! – Jenny telefonowała wyraźnie roztrzęsiona – dostałam właśnie, listem poleconym, oficjalne pismo od właściciela budynku! Podobno sąsiedzi skarżą się na moje psy! Skarżą się, że szczekają!”- zawołała z oburzeniem. „No, ale kiedy szczekają? W nocy?”- zapytałam ostrożnie, wiedząc, że przestrzeganie ciszy nocnej to w Szwajcarii rzecz absolutnie święta i, wraz z przymusem recyklingowania czego się tylko da, tkwi głęboko w DNA każdego Szwajcara.

„Nie, w nocy chyba nie, nie pamiętam – gorączkowała się Jenny – one generalnie mało szczekają; może kiedy nie było mnie w domu… W każdym razie zostałam poinformowana, że to pierwsze i ostatnie ostrzeżenie i jeśli sytuacja się powtórzy, umowa wynajmu mieszkania zostanie rozwiązana, bo firma troszczy się o dobro wszystkich mieszkańców!”.

Wizja nieuchronnej eksmisji (“przecież nie zabronię psom szczekać!”) przeraziła Jenny nie na żarty. Nie chcąc zaogniać sytuacji, zdecydowała, że pod jej nieobecność w domu psy będą przebywać w specjalnym hotelu,rzecz jasna kosztującym niemałe pieniądze.

 

Szwajcar zawsze wie najlepiej i zawsze ma rację 

Szwajcarzy są bardzo dumni ze swojego państwa i sposobu, w jaki jest ono zorganizowane. Cenią sobie zwłaszcza możliwość decydowania o przyszłości kraju za pomocną referendów i dużą decentralizację, dającą niezależność 26 kantonom i blisko 3 tysiącom gmin. Choć trudno w to uwierzyć, każdy kanton funkcjonuje według własnej konstytucji, ma inne podatki, często inne wyznanie (a w związku z tym obchodzi zupełnie inne święta), inaczej zorganizowaną edukację.

Nawet śmieci należy wyrzucać w specjalnych, właściwych dla danego kantonu workach. Użycie worka z kantonu Zurych w, dajmy na to, sąsiadującym z nim kantonie Zug jest nielegalne i naraża niefrasobliwego wyrzucającego na poważne i kosztowne nieprzyjemności.

Poczucie decentralizacji i “państw w państwie” wzmacniają cztery równorzędnie traktowane języki narodowe – niemiecki, którym mówi najliczniejsza grupa mieszkańców tego 8-milionowego kraju, francuski, włoski i retoromański. Szwajcarskie narodowe radio i telewizja nadają w każdym z nich, podobnie rzecz ma się z gazetami – na terenie tego niewielkiego kraju wydawanych jest kilka wersji językowych popularnych dzienników.

O życiu w Szwajcarii, jego wadach i zaletach można napisać wiele, z całą pewnością znacznie więcej niż zmieszczą gościnne łamy MP. To ciekawy, wart poznania kraj, który wykracza daleko poza krążące na jego temat stereotypy – również ten, że jest to wolna od trosk kraina nieustającego szczęścia.

Katarzyna Pieniądz, Szwajcaria

MP 7-8/2018