O wyższości prima aprilis nad śmigusem-dyngusem

 ANKIETA 

W tym roku możemy sobie płatać figle i stroić żarty w oba wielkanocne święta. W niedzielę, czyli 1 kwietnia, możemy zaskoczyć domowników czy przyjaciół niewyszukanym żartem, w lany poniedziałek oczywiście strumieniami wody. Kto kogo zaskoczy? Jak się odegrać za ubiegłoroczne żarty? Jeśli szukacie inspiracji, jak z przymrużeniem oka podejść do codzienności, odsyłamy Was do wypowiedzi naszych czytelników, którzy wzięli udział w ankiecie. Pytając ich o doświadczenia, zostawiliśmy im wybór, które ze świąt opiszą, chcąc – również z przymrużeniem oka – rozstrzygnąć, co ważniejsze: śmigus-dyngus, czy prima aprilis.

Justyna Chovaňáková, Kežmarok

Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy, gdy pomyślę o śmigusie-dyngusie to… tradycyjny, niebieski syfon, na naboje oczywiście. U nas, w rodzinnym domu, w poniedziałkowe rano zawsze była wojna i wyścigi, kto wstanie pierwszy. Zazwyczaj wygrywał tata, który wymierzał w nas syfonem prosto do łóżka, robiąc nam oryginalną pobudkę.

A to był dopiero początek szaleństw. Potem gonitwa z pokoju do pokoju, każdy oblewał każdego. Po południu zaś, kiedy szliśmy do babci na świąteczny obiad, nasza seniorka rodu wyglądała nas z okna drugiego piętra, wylewając na nas wodę.

Po przyjeździe na Słowację trudno było mi się przyzwyczaić, że tutaj tylko chłopcy mogą polewać wodą i chłostać korbaczami, a mnie pozostało tylko z uśmiechem na ustach dziękować im za kolejną w tym dniu wizytę, po której nie pozostawili na mnie suchej nitki. Ale czego kobieta nie zrobi, aby przez cały rok była piękna i zdrowa.

 

Jan Komornicki, Veľka Maňa, Zakopane

Niezwykle rzadko prima aprilis wypada tak blisko śmigusa-dyngusa jak w tym roku. Mam wrażenie, że w moim dosyć długim życiu tylko raz ruchome święto, jakim jest Wielkanoc, zbiegło się niemal dosłownie z 1 kwietnia, kiedy ze śmiertelną powagą można bezkarnie opowiadać głupstwa.

Przypominają mi się dwa zdarzenia, które utkwiły mi w pamięci. Pierwsze z dzieciństwa. To były czasy, kiedy z uwagi na brak łazienek dosyć powszechnie korzystano z nocników.

Sprawa dotyczyła pewnego starszego wujaszka, który niemiłosiernie lubił żartować ze swoich dwóch znacznie młodszych kuzynek, nie dając im szans na rewanż. Otóż dziewczyny ustaliły, że wujaszek zasiada na swój wielki porcelanowy „tron” między pierwszą a drugą w nocy (oczywiście te „naczynia” były w dzień opróżniane, a wieczorem wracały pod łóżka właścicieli).

Zemsta kuzynek została zaplanowana na 31 marca. Do nocnika wujaszka wsypały kilka torebek oranżady w proszku (przypominam, był to proszek z sody oczyszczonej i kwasku cytrynowego). No i 1 kwietnia, około drugiej w nocy cała rodzina dowiedziała się, że jest prima aprilis. Półśpiący wujaszek zasiadł na swoim „tronie”. Co było dalej i dlaczego zaczął krzyczeć, to już sobie wyobraźcie sami.

I drugie zdarzenie. W połowie lat 70-tych ubiegłego wieku jako ratownik TOPR byłem na wielkanocnym dyżurze w schronisku w Dolinie Chochołowskiej w Tatrach. Pierwszy dzień świąt minął spokojnie. Na dyżurze byłem sam i spać poszedłem dosyć późno. W nocy obudziło mnie natarczywa pukanie do drzwi. Ktoś stojący za nimi informował, że

kierownik schroniska pilnie potrzebuje pomocy, ponieważ ma straszny atak boleści. Zaspany, zarzuciłem coś na pidżamę, porwałem apteczkę i otworzyłem drzwi dyżurki. I w tym momencie dowiedziałem się, że jest śmigus-dyngus! Przemiłe dziewczyny z obsługi schroniska wylały na mnie przynajmniej dwa wiadra wody. Ale teoretycznie miały do tego prawo, bowiem było już po północy. I choć alarm miał nieuprawnioną formę prima aprilis, to jednak nie miałem do nikogo żalu. Było mokro i wesoło do samego rana!

 

Stano Stehlik, Kvetoslavov

Co roku 1 kwietnia byłem zaskakiwany przez żonę. Na przykład o piątej rano budził mnie dzwonek do drzwi, więc pospieszenie coś zarzucałem na siebie i biegłem, żeby otworzyć. Za drzwiami stała oczywiście żona i witała mnie triumfalnym: „Prima aprilis!“. Innym razem zaskoczyła mnie wizyta pana z ubezpieczalni, który rzekomo przyszedł skontrolować, czy rzeczywiście jestem na zwolnieniu lekarskim.

Podszedłem do furtki z ręką na temblaku, myśląc, jak sprawny system mają obecnie słowackie ubezpieczalnie, że już następnego dnia po moim wypadku narciarskim kontrolują mnie, czy jestem w domu. Kiedy otworzyłem furtkę, usłyszałem oczywiście „Prima aprlis!“. I byłem świadkiem, jak moja żona dziękowała przypadkowemu przechodniowi, że ten zgodził się odegrać przed naszym domofonem rolę groźnego kontrolera z ubezpieczalni.

W ubiegłym roku postanowiłem się odegrać. Misternie obmyślałem plan razem z sąsiadką. Umówiliśmy się o 5 rano w ogrodzie, by zamienić się miejscami noclegowymi. I tak oto rano zamiast mnie, żonę obudziła leżąca obok niej sąsiadka. Zamianie towarzyszyło oczywiście mnóstwo śmiechu i dowcipów. Potem wszyscy razem zjedliśmy śniadanie. W tym roku też już obmyślam plan. Po tylu latach, kiedy to ze mnie strojono sobie żarty, przyszedł czas, by przejąć inicjatywę.

MP 3/2018