Kolorowe imperium Inglota

 POLAK POTRAFI 

Do przedstawienia na łamach „Monitora Polonijnego” marki Inglot, niekwestionowanego lidera polskiej kosmetyki kolorowej, przymierzałam się już od dawna. O tym, że nie gościła jeszcze w rubryce „Polak potrafi”, przypomniałam sobie, przeglądając amerykańskie wydanie magazynu „Vogue”.

Logo Inglota pojawiło się w nim na zdjęciach, towarzyszących relacji z Nowojorskiego Tygodnia Mody – makijaże modelek wykonano właśnie kosmetykami firmy z Przemyśla. Niefortunnie moja decyzja o przygotowaniu artykułu o Inglocie do kwietniowego numeru zbiegła się z informacją o śmierci jej założyciela, Wojciecha Inglota, który zmarł nagle podkoniec lutego 2013.

Salon firmowy Inglota wydaje się miejscem niemalże magicznym. Od mnogości kolorów kosmetyków wyeksponowanych na półkach może zakręcić się w głowie. W prostych, estetycznych opakowaniach kryją się zarówno kosmetyki oczywiste i powszechnie stosowane – szminki, cienie do powiek, lakiery do paznokci – jak i przeznaczone do używania przez profesjonalistów specjalistyczne bazy, fluidy czy utrwalacze makijażu.

Takich salonów Inglot ma na całym świecie ponad 300; w 46 krajach, na 6 kontynentach. Wśród jego stałych klientów nie brakuje gorących nazwisk z show biznesu – do nowojorskiego, jednego z największych sklepów Inglota, zaglądają m.in. Avril Lavigne, Sofia Vergara, siostry Kardashian i Britney Spears.

„Niedawno zapoznałem się z marką Inglot i kocham ją. Używam ich brązowych, różowych, czarnych i złotych cieni do powiek, które są inspirowane promieniami słońca” – mówił makijażysta tej ostatniej, Marco Berardini, w wywiadzie dla pisma „Allure”.

Takie opinie cieszyły Wojciecha Inglota. Uważał, że zadowolenie klientów, którzy powracają do produktów marki, to najlepsza reklama. „Różnimy się też tym (od firm światowych – przyp. red.), że praktycznie się nie reklamujemy. Oszczędności na reklamie oddajemy klientom w postaci niskich marż handlowych. I jeszcze tym, że oferujemy ogromną różnorodność produktów” – mówił w 2010 roku „Wysokim Obcasom”.

Wydatki na marketing starał się więc ograniczać do minimum, twierdząc, że wysoka jakość sama się obroni, a usatysfakcjonowany klient zachęci do zakupów kolejnych. Wolał inwestować w nowe rozwiązania technologiczne i prestiżowe lokalizacje swoich salonów; był pierwszym Polakiem, który otworzył sklep przy Times Square w Nowym Jorku. Rosnące zyski i popularność marki na światowych rynkach pokazały, że była to dobra strategia. Firma rozwijała się bardzo szybko; w swoim segmencie była liderem rynku m.in. w Irlandii i Malezji.

Sukcesem okazała się także ekspansja na rynki Indii i Brazylii. Celem na kolejne lata i jednocześnie marzeniem Wojciecha Inglota był podbój Chin i budowa nowych sklepów – chciał, by za pięć lat było ich na całym świecie tysiąc. Plany wprowadzania marki na zagraniczne rynki realizował jednak spokojnie, krok po kroku. Cieszył się, że firma nie ma żadnych długów i nie chciał zaciągać kredytów po to, by przyspieszyć jej rozwój.

Nie zdecydował się także na przeniesienie produkcji do krajów o niższych kosztach pracy. Podkreślał z dumą, że jego kosmetyki są wytwarzane w Unii Europejskiej, z czego 95 procent w Polsce. „Od firm światowych różnimy się tym, że większość towarów sami produkujemy.

W moim rodzinnym mieście Przemyślu mamy kompleks zakładów produkcyjnych. Na świecie działalność wielkich firm kosmetycznych coraz częściej sprowadza się do marketingu i handlu, a nie wytwarzania” – mówił we wspomnianym już wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”.

Wojciech Inglot z wykształcenia był chemikiem. Wiele receptur produktów swojej firmy opracował sam. Zanim założone przez niego 30 lat temu przedsiębiorstwo zajęło się wytwarzaniem kosmetyków, produkowało… płyn do czyszczenia głowic magnetofonowych. Jednak Inglot już wówczas zdawał sobie sprawę z tego, że jest to produkt niszowy, który nie pozwoli mu na zbudowanie znanej marki. Do głowy szybko przyszedł mu inny pomysł.

Kiedy jeszcze podczas studiów dzięki dobrym wynikom w nauce wyjeżdżał na wymiany studenckie za granicę, obserwował styl pracy tamtejszych firm, był na bieżąco z nowinkami kosmetycznymi i farmaceutycznymi. Postanowił, że zdobytą wówczas wiedzę wykorzysta i spróbuje sam produkować kosmetyki. Pierwszym produktem, który wszedł na rynek z logo Inglota, był dezodorant w sztyfcie VIP. Kolejnym, który powstał po kilku latach badań i prób, był lakier do paznokci, zaprezentowany przez Wojciecha Inglota w 1987 roku.

Kiedy w Polsce zmienił się ustrój i krajowi producenci zaczęli zmagać się z konkurencją zagranicznych firm, Inglot doszedł do wniosku, że jego produkty muszą się wyróżniać, muszą być wyraziste, by klienci je zapamiętali. To właśnie wtedy zdecydował o sprzedawaniu ich na firmowych stoiskach, tzw. wyspach (a nie w drogeriach), które z czasem przekształciły się w dobrze znane nam sklepy firmowe marki.

Mimo niezwykle silnego szturmu globalnych bogatych koncernów na polski rynek, Inglot radził sobie bardzo dobrze. Nowe produkty zdobywały uznanie klientów, marka z każdym rokiem zyskiwała na wartości. Pozostaje mieć nadzieję, że poradzi sobie także i teraz, gdy niespodziewanie zabrakło jej twórcy, dla którego bezsprzecznie była dziełem życia.

Katarzyna Pieniądz

MP 4/2013