Wyspy Zielonego Przylądka kraj muzyką słynący

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Od zawsze kochałam podróże, ale nie do końca jestem pewna, jak na mojej liście miejsc do zobaczenia, obok Indii i Peru, znalazły się Wyspy Zielnego Przylądka. Nazwa ta, choć wymawiałam ją zapewne milion razy, jest dla mnie zawsze magiczna! Zatem kiedy w wyniku splotu różnych wydarzeń dostałam propozycję wyjazdu na półroczny wolontariat właśnie tam, na Wyspy Zielonego Przylądka, nie wahałam się, choć zdawałam sobie sprawę, że to szalona decyzja!

Moim pierwszym domem na Cabo Verde, archipelagu wysp położonych na Ocenie Atlantyckim na wysokości Senegalu, była niewielka (jak mnie, mającej w głowie polsko-europejskie standardy, wydawało się wówczas) miejscowość Pedra Badejo na głównej wyspie archipelagu Santiago.

Zupełnym przypadkiem mój pierwszy dzień, a właściwie noc, przypadła na wyjątkową datę w kalendarzu tego miejsca. Przyleciałam na Santiago w nocy, a mój nowy domy oddalony było ok. 40 minut samochodem od lotniska, na wschodnim wybrzeżu wyspy. Nie zdziwiła mnie więc jazda w ciemnościach, biorącą pod uwagę porę, natomiast zdecydowanie nie spodziewałam się, że przyjadę w sam środek…. imprezy, która trwała do samego rana!

 

Za bananowym korytarzem

Do Pedra Badejo od strony lotniska i stolicy wyspy Praii wjeżdża się przez malowniczą okolicę bananowców. Zaraz za bananowym korytarzem zobaczyłam wielką scenę na plaży i morze tańczących ludzi. Teraz, z perspektywy ponad 6 lat spędzonych na Wyspach Zielonego Przylądka, myślę, że nie mogłam mieć lepszego powitania!

Jeśli miałabym Cabo Verde określić jak najzwięźlej, opisałabym je w trzech słowach: SaburaMorabeza i Sodade. Na żadne z tych słów nie znajduję idealnego, doskonale oddającego znaczenie tłumaczenia w języku polskim. Saburębowiem można by przetłumaczyć jakoś ‘coś fajnego’, ale sabura to coś jeszcze bardziej fajnego niż fajne!

Morabezę można by przetłumaczyć jako ‘gościnność’, ale morabeza to coś więcej niż gościnność! I wreszcie Sodade – przejmująca do szpiku kości czysta postać tęsknoty. I to właśnie saburę i morabezę dane było mi poczuć od pierwszych chwil, zaś sodade czuję za każdym razem, kiedy choć na chwilę opuszczam Wyspy!

 

Stykanie się biodrami

To, co moim zdaniem składa się na Saburę, tę kabowerdeńską „fajność”, to właśnie wydarzenia, takie jak festiwal, w którym uczestniczyłam pierwszej nocy mimo zmęczenia po podróży. Zwłaszcza kiedy przychodzą wakacje, okazji do zabaw nie brakuje. Ale Wyspy Zielonego Przylądka bawią się tak naprawdę cały rok!

Niemalże każda miejscowość ma swoją festę, na której po prostu trzeba być. Ten artykuł piszę dosłownie kilka dni po feście SanJon (Świętego Jana), która najhuczniej obchodzona jest na wyspach Santo Antão, São Nicolau i Brava. W okolicach 24 czerwca Kabowerdeńczycy z całego archipelagu jeżdżą najczęściej do Santo Antão i Bravy, aby brać udział w procesjach i tańczyć cola SanJon, taniec, który polega na stykaniu się biodrami (cola/colar pol. ‘klej/kleić się’). I po prostu bawić się i świętować.

 

Wyspy Cesarii Evory i wielu innych

Oprócz tego w kabowerdeńskim kalendarzu jest całe mnóstwo festiwalów muzycznych. Nie może być inaczej w kraju, którym chyba największym dobrem narodowym jest muzyka! Ja usłyszałam o muzyce z Wysp Zielonego Przylądka na długo przed tym, zanim potrafiłam zlokalizować archipelag na mapie.

I myślę, że nie jestem wyjątkiem! Jeśli ktoś z czytelników miałby ochotę szybko przenieść się na Cabo Verde, to niech posłucha jakiegokolwiek utworu Cesarii Evory, Tity Parisa, Lury, Mayry Andrade, Orlanda Pantery, Bulimudo czy Elidy Almeidy. Och, obawiam się, że mogłabym tak wymieniać bez końca! Wyspy Zielonego Przylądka to zdecydowanie kraj muzyką płynący i słynący!

Założę się, że jeśli robiono by konkurs na państwo, mające największą liczbę muzyków na metr kwadratowy, Cabo Verde na pewno byłoby w czołówce! Zresztą nie tylko muzyka, ale ogólnie rozumiana kultura i jej dywersyfikacja jest tym, co sprawia, że niemalże codziennie odkrywam Wyspy Zielonego Przylądka na nowo!

 

10 wysp – dla każdego coś dobrego

10 islands, 10 destinations, czyli 10 wysp, 10 destynacji – tak turystycznie reklamuje się Cabo Verde. I coś w tym jest. Archipelag stanowi 9 zamieszkałych wysp i 1 jedna niezamieszkała. Każda z nich jest inna i widać to choćby po krajobrazie, mimo iż pochodzenie wszystkich wysp jest wulkaniczne.

Miłośnikom pięknych plaż w szczególności poleciłabym wyspy Sal, Maio i Boa Vista. Amatorom pieszych wycieczek spodoba się Brava, Fogo (z aktywnym wulkanem, będącym zarazem najwyższym szczytem Cabo Verde), Santo Antão i São Nicoalu. Na Santiago i São Vicente, które teraz jest moim domem, znajdziemy po trochu wszystkiego. Miałam szczęście odwiedzić wszystkie zamieszkałe wyspy i mieszkać na większości z nich i najtrudniejsze pytanie, jakie można mi dziś zdać, to którą z nich lubię najbardziej.

 

Miało być pół roku, jest 6 lat

Tak naprawdę myślę, że to, co sprawiło, że z mojego planowanego 6-miesięcznego pobytu zrobiło się ponad 6 lat, to ta kreolska Morabeza. Kocham podróże. Ta pasja zawiodła mnie w różne zakątki świata, a im dłużej podróżuję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że najważniejsi są ludzie, których spotykamy po drodze i u celu wyprawy. Od samego początku pobytu na Cabo Verde miałam szczęście spotykać osoby, które sprawiły, że czuję się tu jak u siebie w domu. Jak ich siostra czy kuzynka.

 

Na językach

Jak wszędzie na świecie, nie wszystko zawsze idzie gładko! I ja miałam i miewam gorsze chwile, kiedy nie wszystko układa się po mojej myśli albo po prostu tęsknię za najbliższymi i żaden ze znanych języków świata, którymi potrafię się komunikować, nie odda tego, co bym chciała powiedzieć – jedynie polski. Zresztą z językami na Wyspach Zielonego Przylądka to niezwykle ciekawa historia.

Archipelag jest byłą kolonią portugalską, oficjalnym językiem jest zatem portugalski, ale… rzadko kiedy go słyszymy na ulicach, bo Kabowerdeńczycy mówią po kreolsku! Do tego każda wyspa sobie tylko właściwą jego odmianą! Żartuję w związku z tym, iż nic dziwnego, że tradycyjnym daniem kuchni kabowerdeńskiej, na którą składają się głównie ryby, jest catchupa, potrawa, której bazą jest kukurydza, a potem wszystko, co spiżarnia dała – może być fasola, marchewka, ryba czy nawet wieprzowina.

I, uwaga, catchupa guisada – (catchupa duszona), podawana najczęściej z omletem lub jajkiem sadzonym, to typowe kabowerdeńskie śniadanie. Pychotka! Catchupa i stek z tuńczyka to są te dania, których chyba nigdy nie będę miała dosyć! Aż sama sobie się dziwię, że mimo tylu lat na Cabo, prawie zawsze zamawiam to samo!

 

Po prostu trzeba działać!

Nie przestaję się też dziwić, że to już ponad 6 lat! 6 lat wielu wydarzeń i projektów, choć – oczywiście – nie wszystko było tak, jakbym chciała. Na przykład projekt wolontariacki, który był moim głównym powodem przyjazdu do Pedra Badejo, nigdy tak naprawdę nie został zrealizowany. Na szczęście nie zniechęciło mnie to, a wręcz przeciwnie! Dało pozytywnego kopniaka i akcje społeczne, głównie z dziećmi i młodzieżą, zawsze były moim priorytetem, niezależnie od wyspy i wykonywanej pracy zarobkowej. Nauczyłam się także, że jeśli chce się coś zrobić, to po prostu trzeba działać!

Od samego początku mojego pobytu na Cabo Verde byłam wolontariuszką różnych, w zależności od miejsca zamieszkania, oddziałów Centro da Juventude (Centrum Młodzieży). W zeszłym roku placówki te decyzją nowego rządu zostały zlikwidowane, w efekcie czego wraz z zaprzyjaźnionymi wolontariuszami założyliśmy grupę Djunta Mon (z kreolskiego „Połączmy siły) i działamy nadal.

W wielu plecakach turystów z Polski (za co wszystkim bardzo dziękuję), przyjechały już przybory szkolne czy szczoteczki i pasty do zębów dla najmłodszych mieszkańców wysp. A dosłownie tydzień temu, projektor! Bo projektem, który już niedługo będzie realizowany, jest filmowy Festival Oiá (oiá z kreolskiego ‘zobacz, patrz’) w ramach którego chcemy nauczyć młodzież sztuki filmowania, a następnie ich prace pokażemy w różnych zakątkach wyspy w ramach kina plenerowego.

 

Tęsknota

Przede mną, oprócz tego projektu, realizacje jeszcze wielu marzeń, z czego najważniejsze to promocja Wysp Zielonego Przylądka w Polsce, głównie poprzez zmysły słuchu, czyli muzykę, i… smaku! Rozpoczęłam bowiem sprzedaż uznawanej za jedną z najlepszych na świecie kaw, pochodzących z wyspy Fogo i Santo Antão! I mam nadzieję, że przyniosą one ukojenie wszystkim, którzy nawet nie będąc fizycznie na Cabo Verde, czują do niego Sodade, czyli tęsknotę.

Ja zaś chyba na zawsze będę już skazana na podwójne Sodade – tęsknotę za Polską, kiedy jestem na Cabo Verde, i za Cabo Verde, kiedy jestem w Polsce. Ale dzięki temu smak chwil spędzonych i tu, i tam, jest jeszcze bardziej intensywny! Staram się mimo wszystko te światy łączyć, odwiedzając ojczyznę choć raz w roku, a przede wszystkim zapraszać kogo się da do siebie, żeby dzięki temu mieć u siebie kawałek Polski.

Emilia Wojciechowska, Wyspy Zielonego Przylądka
www.bylenaprzod.wordpress.com
www.facebook.com/WyspyZielonegoPrzyladka

MP 9/2017