WYWIAD MIESIĄCA
Pod koniec września w bratysławskim teatrze „Nova scena” odbyła się premiera przedstawienia „Na szkle malowane”, którego reżyserem i scenografem jest Ján Ďurovčík. Z tej okazji na zaproszenie Instytutu Polskiego Bratysławę odwiedził autor sztuki Ernest Bryll. Po spektaklu udało mi się spotkaç z Mistrzem i porozmawiaç o magii „Szkła”.
Jak się Panu podobała nowa inscenizacja „Na szkle malowane”?
Bardzo mi się podobała. Zespół teatralny i reżyser znaleźli się w trudnej sytuacji, bowiem stanęli oko w oko z legendą, która zrodziła się na deskach Teatru Dramatycznego w Bratysławie. Tamto przedstawienie blisko 30 lat nie schodziło z afisza, a opowieści o nim stworzyły sytuację jakby bez wyjścia dla każdego innego teatru, chcącego podjąć się na nowo jego wystawienia. Ale powiodło się. Mało tego, dla nas Polaków to bardzo ważny akcent – nowy teatr na swoje otwarcie wybiera polską sztukę! Mógł to zrobić tylko na zasadzie pewnego rodzaju kontry.
I tak zrobili?
Tak. Postawili na muzyczność, taneczność, czyli na wszystko to, czym mogli zadziwić widza, przyzwyczajonego do znakomitej poprzedniej wersji dramatycznej. I w tym widzę zasadniczą różnicę, otóż „stare” przedstawienie było ãinohrà, nowe jest spevohrà. Naturalnie trzeba podkreślić fakt, że powstało nowe, znakomite tłumaczenie tekstu, którego dokonał Ľubomír Feldek. Była to trudna praca, ale wykonał ją wspaniale, zachowując rytm przedstawienia. Oczywiście będą recenzje chwalące ten spektakl, będą i krytyczne, mówiące, że zaginęła delikatność poezji.
Każdy będzie mieć swoją rację. Wiele polskich przedstawień nie miało tak świetnie tańczących dziewcząt, zbójników, fantastycznie śpiewającego chóru. W teatrze najważniejsza jest widownia. Na tegorocznym premierowym przedstawieniu „Szkła” przebiegła iskra pomiędzy sceną a widownią. Ta iskra przeskakiwała w tę i z powrotem, a potem powstał pożar, kiedy to ludzie samoistnie zerwali się z foteli. Chciałbym, żeby w Polsce było coś takiego, ale tam jest problem z tym przedstawieniem.
Dlaczego?
Nasze bardzo dobre teatry mają aktorów, którzy są zaangażowani w tysiące innych zajęć, jak seriale, słuchowiska radiowe itp. Bardzo trudno jest zebrać zespół, który poświęciłby kawał życia jednemu przedstawieniu. Łatwo wystawiać sztuki dwu-, trzyosobowe. „Na szkle malowane” wymaga szalonej dyscypliny dużej grupy ludzi, a wielu wybitnych aktorów nie chce się na to godzić. Bratysława pokazała, że Słowacja jest w stanie zrobić teatr na najwyższym europejskim poziomie.
To nowe przedstawienie zapewne ludzie obejrzą z ciekawości. Czy będą jednak przychodzić wielokrotnie do teatru, tak jak to miało miejsce w przypadku poprzedniej wersji?
Myślę, że będą przychodzić młodzi. Oni słyszeli o legendzie spektaklu od swoich rodziców i może nie chcieli iść ich śladami, ale teraz będą mogli przeciwstawić rodzicom swoją wersję legendy.
Które z przedstawień „Na szkle malowane” według Pana było najciekawsze?
Bywały przedstawienia świetne, bywały słabsze, ponieważ nie miały dobrego zespołu aktorów. Ta sztuka zmienia się w zależności od siły aktorów, którzy grają poszczególne postacie. Kiedy np. w warszawskim teatrze „Szkło” realizowała Krysia Janda, która grała Anioła, najciekawszym pojedynkiem było jej starcie z Diabłem, w którego wcieliła się Dorota Stalińska. To były niemalże dominujące postacie, ponieważ Stalińska, żeby pokazać, że jest lepszą aktorką od Krysi, wyczyniała rzeczy niewiarygodne – tańczyła z nożem w zębach, robiła salta w powietrzu, natomiast Krysia grała talentem.
Dlaczego ta sztuka stała się legendą właśnie na Słowacji?
Nie wiem, to jest sprawa dla socjologa. Chciałbym, aby ktoś to zbadał i napisał pracę socjologiczną, dlaczego ta moja wersja Janosika z pewnym przymrużeniem oka tak bardzo przyległa do serca Słowaków. Przecież ja go pokazuję jako zwykłego człowieka, któremu nie wszystko się udawało. Sztuka jest nasączona pewnego rodzaju śmiesznością, delikatnym żartem. Słowacy to podchwycili, choć to przecież ich bohater narodowy.
Reakcje Słowaków świadczą o nich samych.
Tak, to dobrze o nich świadczy. Potrafią się śmiać z siebie i ze swoich bohaterów.
Podczas Pańskiego autorskiego spotkania w Instytucie Polskim Ľubomír Feldek porównał Pana do Szekspira, który pisał wiele, ale najbardziej rozsławiły go sztuki sceniczne. Jak Pan to odebrał? Czy to trafne porównanie?
Może w pewnym sensie jestem Szekspirem? On „gwizdał“ na znaczenie swoich sztuk i „zasuwał“ następne. Chciałbym być Szekspirem, ponieważ teatr zmuszałby mnie do napisania nowej sztuki. W naszych czasach wszystko obudowane jest godnościami. Kto w tamtych czasach pisał recenzje? Kogo to obchodziło?
Ważne było tylko to, czy do teatru przyjdą ludzie i czy przeżyją wzruszenie. Mało ważne było to, czy przyjdzie dziesięciu krytyków, którzy będą dzieło analizować i rozbierać. Nie jestem przeciwko krytykom, bo sam jestem filologiem i rozumiem, że krytyk może wyżywać się wtedy, kiedy ma możliwość pokazania, iż potrafi analizować, dostrzegać i rozważać pewne rzeczy.
Czuje się Pan autorem spełnionym?
Oprócz „Szkła“ napisałem wiele innych rzeczy, które w Polsce są ważne, a które odnoszą się do naszej historii. Udało mi się stworzyć parę sztuk, które wyszły poza ramy teatru. Na przykład piosenka „Za czym kolejka ta stoi” z przedstawienia „Kolęda nocka” stała się legendarną pieśnią, bez której nie może odbyć się żadna uroczystość wspomnieniowa.
To pieśń o czasach, kiedy nie mieliśmy nadziei. Teraz nadzieja się ziściła, ale – jak to w życiu bywa – ironicznie. Kiedyś ludzie stojący w kolejkach po towar wyklejali na szybach sklepowe cytaty z tej pieśni. W dzisiejszych czasach, jak słyszałem od znajomych, słowa „Za czym kolejka ta stoi? Po starość, po szarość” pobrzmiewają w poczekalniach, w przychodniach zdrowia i szpitalach. Dla mnie ważne jest to, że ten tekst żyje. Inaczej, ale żyje.
Co więcej? Piszę jakieś rzeczy, które pewnie nie staną się ważniejszymi wydarzeniami. Dzięki Bogu jestem facetem, który dał Polsce i Słowacji wrażenia, wydarzenia teatralne, które zahaczają o socjologię. Może Pani wierzyć lub nie, ale ja nie przywiązuję wielkiej wagi do swojej twórczości. Tak mi się zdarza, że piszę. Bywa i tak, że staram się uciekać od pisania.
W co Pan ucieka?
Przede wszystkim w film. Zajmuję się nim od strony technicznej: poprawiam scenariusze, czuwam nad montażem, a więc zajmuję się takimi rzeczami, których nie widać, ale które decydują o jakości filmu.
Kiedyś powiedział Pan, że przedstawienie „Na szkle malowane“ znalazł Pan na Słowacji w dziupli. Ostatnimi laty często Pan odwiedza Słowację. Czyżby w poszukiwaniu kolejnej dziupli?
Oczywiście, że szukam dziupli. Moje częste wizyty na Słowacji są zasługą dyrektora Instytutu Polskiego, który mi uświadomił, jak duża jest popularność mojego dzieła w tym kraju. Moja obecność jest elementem polsko-słowackich więzi kulturalnych.
Pan jest autorem tekstu przedstawienia, Katarzyna Gärtner – muzyki. Jak kompozytor odnosi się do sukcesów „Szkła“ na Słowacji?
Kasia wie o tych sukcesach, była gościem na kilku przedstawieniach na Słowacji. Ja może jestem zapraszany częściej, ponieważ właśnie w Instytucie organizowane są wieczory poetyckie, więc potrzebny jest poeta, nie muzyk. Poza tym znam Kasię. Ona jest bardzo utalentowana, ale szalenie trudna w kontaktach. Łatwiej jest zaprosić faceta, który jest zdyscyplinowany, przyjedzie na czas i wyjedzie wtedy, kiedy trzeba.
Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: autorka
MP 11/2005