Jak wrocławska opera oczarowała nie tylko melomanów

 WYWIAD MIESIĄCA 

Wrocław króluje w polskiej prasie jako miasto otwarte, świetnie się rozwijające. Na renomę stolicy Dolnego Śląska zapracowała również dyrektor Opery Wrocławskiej Ewa Michnik. O jej spektakularnych przedsięwzięciach od lat jest głośno również poza granicami Polski. Z panią dyrektor, będącą też dyrygentem, udało mi się porozmawiać w gmachu wyremontowanego budynku opery.

 

Nie jest Pani rodowitą wrocławianką, dlaczego więc zdecydowała się Pani na przeprowadzkę z Krakowa do Wrocławia?

W życiu, szczególnie artystycznym, bywa tak, że wybiera się to miejsce, gdzie dostaje się pracę. Po zakończeniu pracy w Krakowie otrzymałam dwie propozycje: z poznańskiej filharmonii i z wrocławskiej opery. Z filharmonią byłam związana przez pierwszych siedem lat po studiach, ale praca w operze to ukoronowanie sztuk, bowiem właśnie w niej spotyka się wiele elementów artystycznych, jak aktorstwo, reżyseria świateł, wszystkie dziedziny plastyki, techniki filmowej czy slajdowej, to również praca z chórem, baletem, orkiestrą i solistami, a więc pełnia tego, o czym marzy każdy człowiek, chcący zajmować się teatrem.

 

Nie szkoda było Pani opuszczać Krakowa?

W Krakowie pracowałam od 1980 do 1995 roku. Stawiam bardzo wysoko poprzeczkę, nie tylko artystom, ale i zespołowi technicznemu. Tam nie spotkałam się ze zrozumieniem ani ze strony środowiska, ani władz. Mam wrażenie, że w Krakowie nikomu nie zależy na operze. Jedyny mój błąd polegał na tym, że zbyt długo tam tkwiłam. Szkoda mi tego czasu. Ale do takich wniosków mogłam dojść dopiero, oceniając ten etap mojego życia z perspektywy lat.

 

Kraków jednak jest postrzegany jako kolebka polskiej kultury.

W kulturze Krakowa już nic nie może się stać. Krakowianie są zbyt zadufani w sobie. Stamtąd pochodzę, więc mogę śmiało oceniać krytycznie. W tym mieście liczą się ci, którzy mają szansę udokumentowania, że ich rodziny są tam od XV czy XVI wieku. Ta mentalność jest nieprawdopodobna! To ludzie zamknięci, niechętni do jakiejkolwiek nowej inicjatywy. Broni się jeszcze jakoś Teatr Stary, ale na tle teatrów w innych miastach Polski, nawet takich jak w Legnicy czy w Wałbrzychu, wypada słabiutko.

 

W czym tkwi tajemnica sukcesu wrocławian?

Ludzie, którzy przybyli w 1945 roku do wymarłego miasta, mieli równe szanse, byli anonimowi. Oni swoją inicjatywą doprowadzili do tego, co dziś jest godne podziwu. Wrocław to obecnie pięknie odrestaurowane miasto, prężne, otwarte na wszystkich. Tu można realizować różne przedsięwzięcia. Gdybym powiedziała w Krakowie, że chcę zrobić spektakl na Wiśle, powiedziano by mi, że zupełnie zwariowałam. A tu, we Wrocławiu, na mój pomysł realizacji przedstawienia na Odrze, rzece, która jest równie rwąca i szeroka jak Wisła, zareagowano pozytywnie, spiesząc mi z pomocą.

 

A zatem Wrocław to miasto otwarte na ludzi z inicjatywą?

Tak. Tu staramy się sobie nawzajem pomagać. Kiedy przychodzi do nas osoba, która chciałaby np. promować młodych malarzy wrocławskich, pomagamy, choćby w ten sposób, że udostępniamy korytarze opery, przekształcając je sale wystawowe. W Krakowie powiedziano by: „Co?! A jak on się nazywa? Kto to jest? Nie warto!“. Podobnie rzecz się ma z pianistami, skrzypkami, solistami.

 

A gdzie się Pani nauczyła tej otwartości?

Na zachodzie. Miałam to szczęście, że mimo żelaznej kurtyny, zapraszano mnie kilka razy w roku do Włoch, Francji i Niemiec. Partnerskim miastem Krakowa była Norymberga, gdzie często gościłam w tamtejszej operze. Tam imponował mi porządek i umiejętność planowania: ich grafik był tak precyzyjny, że w 1986 roku wiedzieli, kto, kiedy i na której scenie wystąpi w roku 1989.


Czy w dzisiejszych czasach w Polsce już można w ten sposób planować?

My mamy opracowany repertuar do 2009 roku. Niestety, może on ulec zmianom, jeśli nie będziemy mieć pokrycia finansowego. Niemcy z czteroletnim wyprzedzeniem wiedzą, jaką otrzymają dotację, my natomiast dopiero w sierpniu dowiedzieliśmy się, że dotacja dla nas została okrojona o trzy miliony! Musieliśmy więc dokonywać wyborów, z czego należy zrezygnować.

Premiery, na które i tak trzeba zdobywać pieniądze od sponsorów, staramy się planować „na pewniaka“. Uczestniczymy w zagranicznych targach turystycznych, których tematem jest turystyka i kultura. Niektóre miasta, jak Ulm, fundują nam wszystko, łącznie z miejscem wystawowym, ponieważ oczarowaliśmy ich swoim pomysłem – prezentujemy tam naszych solistów, ubranych w odpowiednie kostiumy i śpiewających arie operowe.

 

Co w ten sposób zyskuje opera?

Bardzo dużo! Tysiące turystów zainteresowanych operą otrzymują nasz repertuar w postaci ulotek.

 

Przekłada się to potem na ilość widzów zagranicznych?

Tak, to przede wszystkim Niemcy. Na widowni, która pomieści około 800 osób, bywa czasami 500 Niemców, a to mówi samo za siebie.

 

Zauważam tu pewne podobieństwo między Wrocławiem a Bratysławą, która też przyciąga zagranicznych widzów, przede wszystkim z Austrii. Przygotowujecie Państwo coś specjalnego pod kątem niemieckiego widza?

Nie, repertuar układamy pod naszym kontem, a więc oprócz klasyki mamy polskie pozycje, jak „Antygona“ czy „Halka“, które Niemców w ogóle nie interesują. Ale my się tym nie przejmujemy i gramy swoje.

Jeżeli jednak goście z Niemiec mają dodatkowe życzenia, na przykład chcą się spotkać po przedstawieniu z artystami, mają ochotę na kieliszek szampana czy przyjęcie, przygotowujemy dla nich odpowiednią ofertę.

Wrocławska opera pod Pani przewodnictwem zasłynęła ze spektakularnych przedstawień, np. „Giocondy“, wystawianej na Odrze, „Aidy“ – pokazywanej we wrocławskiej Hali Ludowej z udziałem zwierząt i wielu innych. Czy tego typu przedsięwzięcia były przez Panią celowo zaplanowane, czy była to konieczność spowodowana remontem budynku teatru?

Stając do konkursu na dyrektora opery, nakreśliłam program artystyczny, w którym przedstawiłam projekt wyjścia ze spektaklami poza jej budynek. Jeszcze podczas pracy w Krakowie byłam przyzwyczajona, że nie ograniczam się tylko do pracy w siedzibie teatru, ale szukam innych ciekawych miejsc. Kraków ma mnóstwo perełek, związanych z zabytkami baroku czy renesansu, przepiękne plenery oraz coś, czego nie posiada Wrocław – wspaniałą kopalnię soli w Wieliczce.

Atutem Wrocławia jest natomiast Hala Ludowa. Każde miasto ma swoją specyfikę. Przedstawiłam program współpracy z muzeami, spektakli na Odrze, na Rynku, w poszczególnych uliczkach, w Arsenale, na Placu Wolności, na Wzgórzu Partyzantów, nawet na dachu Galerii Dominikańskiej, no i oczywiście w Hali Ludowej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że budynek opery będzie remontowany. Jego remont rozpoczął się po dwóch latach mojego dyrektorowania. Miał trwać dwa lata, ale przeciągnął się do dziesięciu.

 

Skąd czerpie Pani inspirację w pracy twórczej?

Kiedy w latach 80-tych obejrzałam w Weronie „Toscę“, byłam oczarowana. Przedstawienie było grane na dworze i trwało pół nocy. Ze względu na burzę przerywano je trzy razy. Kiedy zaczynało padać, szliśmy do kawiarenek, a kiedy deszcz przechodził, wznawiano przedstawienie od tego miejsca, w którym zostało przerwane. Ta atmosfera mnie urzekła.

Dziesięć tysięcy osób na widowni siedziało w niemalże nabożnym skupieniu. Bałam się oddychać. Plener oferuje zupełnie inną atmosferę niż teatr. Zazdrościłam Włochom, że mają inne warunki atmosferyczne niż my w Polsce, gdzie aura jest bardziej kapryśna. Po przyjeździe do Wrocławia postanowiłam stworzyć „Weronę“ pod dachem Hali Ludowej.

 

A potem odważyła się Pani wyjść pod gołe niebo.

Tak, choć oczywiście nie obeszło się bez kaprysów pogody. Kiedy graliśmy „Skrzypka na dachu“ na dachu Galerii Dominikańskiej (ekskluzywne centrum handlowe – przyp. od red.), najbardziej obawialiśmy się wiatru, który mógł zniszczyć nasze dekoracje. Na szczęście pogoda dopisała.

 

Do tego typu przedsięwzięć potrzebni są zapewne sponsorzy. Jak ich Pani zdobywa?

Gehenna! Zamiast coraz lepiej, jest coraz trudniej. Przepisy nam w tym nie pomagają, przeciwnie – utrudniają. Kiedy ktoś chce komuś coś w Polsce dać, to musi od tego płacić podatek! To zniechęca.

 

Podobnie jak w głośnej sprawie piekarza, który darował pieczywo biednym, a dziś jest ścigany za nie uregulowane podatki od darowizny?

Tak. W ten sposób okazuje się, że w naszym kraju lepiej jest wyrzucać niż dawać. Świat stanął na głowie! Ale politycy nie spieszą się ze zmianami przepisów i zajmują się raczej ustawami o lustracji… Nie potrafię rozszyfrować, na czym polega ich niechęć do kultury.

Czy w tak atrakcyjnym opakowaniu, w jakim podawane są widowiskowe spektakle wrocławskie, udaje się przemycić i tę trudniejszą dla masowego odbiorcy sztukę?

Myślę, że tak. Te spektakle przyciągnęły bardzo wielu młodych ludzi. To naprawdę widowiskowe dzieła. W „Aidzie“ mieliśmy wielbłądy, w „Skrzypku na dachu“ wszystkie zwierzaki, charakterystyczne dla żydowskiej wioski. W „Carmina Burana“ mieliśmy dodatkowo 120 perkusistów z całego Wrocławia, którzy grali podczas zmian dekoracji. W 2003 roku postanowiłam jednak przedstawić całą tetralogię Wagnera, w której nie ma miejsca na widowiskowe akcenty. Zaskoczyło mnie mile duże zainteresowanie nią ze strony ludzi młodych.

 

Czy po zakończonym remoncie budynku teatru zamierza Pani nadal przygotowywać spektakle poza jego siedzibą?

Do tej pory, ze względu na brak pomieszczeń, mieliśmy premiery w Hali Ludowej trzy razy w roku, obecnie planujemy jedną w roku. Poza tym zamierzamy zorganizować letni festiwal muzyczny nad sztucznym zalewem na Pergoli koło Hali Ludowej. Marzę o tym, żeby Wrocław stał się miastem festiwali.

 

Wrocław będzie walczyć o możliwość zorganizowania targów Expo w 2012 roku. Gdyby się to powiodło, to co chciałaby Pani przygotować specjalnie na tę okazję?

Na pewno polskie pozycje, np. „Króla Rogera“, ale i operę współczesną, np. Pendereckiego. Ponieważ Chopin jest naszą polską wizytówką, mój pomysł wiąże się z jego nazwiskiem. Chopin nie napisał żadnej opery, ale włoski kompozytor stworzył operę, w której tytule jest nazwisko naszego kompozytora. Ta opera pokazuje Chopina w różnych momentach jego życia: w Warszawie, podczas powstania listopadowego, na Majorce i wiele innych. Marzy mi się wielkie, barwne widowisko…

Małgorzata Wojcieszyńska, Wrocław

MP 11/2006