nikt nie słyszał o Jimmim Carreyu”
WYWIAD MIESIĄCA
Jeden z najbardziej popularnych polskich aktorów komediowych dwukrotnie wystąpił w marcowy wieczór dla Polonii w Wiedniu.
Podczas dwugodzinnego „one man show“ bawił publiczność, która czekała na ulubione, charakterystyczne gesty, pozy i miny Cezarego Pazury – aktora, którego kochają kinomani za role w takich filmach, jak „Kiler“, „Kiler-ów 2-óch“, „Kariera Nikosia Dyzmy“, „Psy“, „Tato“, „Sara“, E=mc2“ czy serialu „13 posterunek“. Nam się udało spotkać z aktorem w jednej z polskich restauracji w Wiedniu, gdzie mogliśmy z nim porozmawiać na poważne tematy, ale i przekonać się, że Cezary Pazura ma poczucie humoru i dystans do siebie.
Ma Pan na swoim koncie około 55 filmów. Który z nich był najważniejszy w Pańskiej karierze, a który najchętniej wymazałby Pan ze swojej pamięci?
Na szczęście nie mam takiego filmu, o którym chciałbym zapomnieć. We wszystko, co robię w życiu, wkładam 100 procent energii, więc nie mogę powiedzieć, że jedne filmy są ważne, a drugie mniej ważne.
Dzięki powtórkom w telewizji serial „13 posterunek” już 10 lat bawi publiczność. Jak to w życiu bywa, ma swoich zwolenników i przeciwników. W czym, według Pana, tkwi jego siła?
Uwielbiam ten serial! Z Maćkiem Ślesickim stworzyliśmy w Polsce nowy gatunek, coś, czego w Polsce wcześniej nie było – sitcom. Zauważyłem, że w swoim życiu zawsze trafiam na coś, co jest pierwsze. Tak jak „Kroll” Władysława Pasikowskiego był pierwszym polskim filmem – głosem młodego pokolenia, tak nasz „13 posterunek” był pierwszym sitcomem.
Wszyscy pukali się w głowy, widząc, co my robimy. Uważano, że to się w Polsce nie przyjmie. Żal mi tych krytyków, którzy się na tym nie poznali, na szczęście publiczność odebrała ten serial tak, jak powinna. „13 posterunek” spełnił wszystkie wymogi gatunku. Powstał na zasadzie commedii dell’arte. To są pewne schematy, podobnie jak Colombina, Pierrot, tylko że nasi bohaterowie zostali ubrani we współczesne kostiumy.
A propos kostiumów, zauważyłam, że często w filmach pojawia się Pan w mundurach policjantów. Oznacza to, że mały Czarek marzył o pracy w policji?
Wręcz przeciwnie! Ale rzeczywiście, jak się nad tym tak zastanowić, to w mojej karierze było paru policjantów i żołnierzy.
Jest Pan aktorem filmowym. Czy to oznacza, że teatr Pana nie pociąga?
Po ukończeniu szkoły przez 7 lat pracowałem w różnych teatrach. Kiedy upomniał się o mnie film, nie było czasu na teatr. Odzwyczaiłem się od niego, a trzeba powiedzieć, że teatr to sztuka bardzo wymagająca. Mam wrażenie, że po wyjściu z teatru już nie ma tego, co było przed chwilą. To jest prawda danego wieczoru, natomiast to, co się nagra na taśmie, pozostaje.
Jako aktor komediowy występuje Pan nie tylko w filmach. Publiczność może Pana oglądać również na scenie w “one man show”. Skąd pomysł stworzenia takiego kabaretu?
Od początku kariery aktorskiej, bo już w 1986 roku, miałem do czynienia z kabaretem, bowiem pierwszy sezon spędziłem w kabarecie „Tej” Zenona Laskowika. Skąd pomysł na własny kabaret? Próbowałem wielu rodzajów artystycznej wypowiedzi. Najwięksi artyści światowego formatu zaczynali od “one man show”. Robiła to na przykład Whoopi Goldberg, Will Smith. To duże wyzwanie, by przez dwie godziny utrzymać zainteresowanie publiczności. Mnie się to udaje od 7 lat.
Miewa Pan tremę przed występem?
Zawsze, zwłaszcza za granicą.
Jaka jest publiczność za granicą, a jaka w Polsce?
Ta za granicą jest bardziej wymagająca, choć z drugiej strony bardziej wdzięczna. Być może dlatego, że dłużej czeka na polskie słowo, na polskiego artystę. W Polsce widz ma danego artystę na co dzień i wydaje się mu, że zawsze może pójść na jego występ. Za granicą określony termin występu aktora mobilizuje publiczność do przyjścia na przedstawienie.
Uważa Pan, że w żartobliwej formie wypowiedzi łatwiej można poruszyć sumienia, pokazując ludzkie niedoskonałości, kompleksy, niż przemawiając do nich na serio?
Żart i humor to forma wypowiedzi bliższa ludziom. Przecież, jak się spotykamy z przyjaciółmi przy stole biesiadnym, też żartujemy, rechoczemy się, a to stwarza lepszą atmosferę do rozmów.
Skoro mowa o spotkaniach towarzyskich, czy, będąc wśród znajomych, czuje Pan oczekiwanie, iż jako aktor komediowy powinien Pan bawić towarzystwo?
Ja zawsze lubiłem się wygłupiać i zazwyczaj byłem duszą towarzystwa. Mnie to nie męczy.
Pytam o to, ponieważ niektórzy aktorzy komediowi uskarżają się, że muszą być zawsze zabawni, nawet jak im nie jest do śmiechu. Tego się od nich po prostu oczekuje.
Może im się tylko tak wydaje. Pamiętam, że ze znajomymi śmialiśmy się (oczywiście tak sympatycznie się uśmiechaliśmy) z pana Jana Machulskiego, który, pojawiając się w towarzystwie, musiał brylować. Wydawało mu się, że w taki sposób musi wypełnić swój obowiązek, bo skoro jest aktorem, to musi coś ciekawego powiedzieć.
Wtedy Julek Machulski, jego syn, zwrócił mi uwagę na chorobę wszystkich aktorów: „Bo wam się wydaje, że jak jesteście w towarzystwie, to musicie grać”. Zapamiętałem sobie jego słowa i staram się być skromny – odzywam się tylko wtedy, gdy mam coś do powiedzenia (śmiech).
A co Pana bawi?
Lubię grę słów, lubię śmiać się z naszych wad narodowych, z tego, że wydaje się nam, iż jesteśmy najlepsi na świecie. Wdzięcznym tematem są relacje damsko-męskie. Proszę zauważyć, że mężczyzna zawsze inaczej zachowuje się w gronie mężczyzn, a inaczej, kiedy pojawia się kobieta. Wtedy wszyscy są na wdechu i prężą muskuły.
Pan też?
No pewnie, ja przede wszystkim! (śmiech)
Często grywał Pan w filmach z Bogusławem Lindą, który był twardzielem-amantem a Pan… tym drugim…
W ten sposób konstruuje się role, aby bohaterowie się uzupełniali.
A gdyby odwrócić role?
Boguś by nie pociągnął… (śmiech)
Nie denerwują Pana porównania do Jima Carreya?
Nie, wręcz przeciwnie! Zawsze żartem odpowiadam, że jeszcze nikt nie słyszał o Jimmim Carreyu, kiedy ja się już wygłupiałem. Nie zgadzam się, gdy ktoś twierdzi, że ja ściągam z Carreya. Uważam, że jestem sobą. Aktorstwo to umiejętność sprzedania swojej osobowości, jeśli się ją ma.
Pan ma?
No, mam nadzieję. Osobowość albo się ma, albo nie. Wszyscy aktorzy w Polsce, którzy mają osobowość to ludzie, na których „się chodzi”. Aby odnieść sukces, nie wystarczy być pięknym i w miarę zdolnym.
Dlaczego ostatnio polskie media często mówią o Panu jako o aktorze, którego kariera się kończy? Denerwuje to Pana?
Wszyscy myślą, że ja się zlęknę młodych aktorów. To naturalne, że film posiłkuje się młodością. Dla starszych nie ma miejsca, chyba że będą grać emerytów. Wcześniej czy później od filmu trzeba będzie odejść. Ja w ogóle aktorstwa nie traktuję jako finału swojego życia. To tylko pewien etap mojej pracy. Nie zamierzam żyć z aktorstwa aż do śmierci.
Co zamierza Pan robić?
No, nie mogę powiedzieć. Chodzi o business, a w tym wypadku planów nie można zdradzać.
To, co piszą polscy dziennikarze, odebrałam jako swego rodzaju nagonkę na Pana. Jak Pan to widzi?
To nie nagonka, to taka moda, która przychodzi jak fala: jeden dziennikarz zada pewne pytanie, a pozostali je powielają. To takie dyżurne tematy. Kiedyś pytano mnie, jak mi się gra z Bogusławem Lindą, a obecnie piszą, że Linda i Pazura są w odstawce. I to się nazywa orkiestracja opinii.
Gdyby Pan dzisiaj zaczynał karierę, byłoby Panu łatwiej?
Zaczynałem w latach 80-tych, w bardzo trudnych warunkach, ale nie wiem, czy teraz nie jest trudniej. Świat trochę zwariował, ponieważ w cenie nie jest warsztat czy osobowość. Dziś do uzyskania popularności wystarczy występ w programie „Big Brother”, następnie operacja nosa czy piersi, by dalej funkcjonować w show-businessie.
Jako prezes Stowarzyszenia Aktorów Telewizyjnych i Filmowych walczy Pan w obronie aktorów?
Czy walczę? Trudno powiedzieć. Razem z kolegami założyłem Stowarzyszenie Aktorów Telewizyjnych i Filmowych. To był wymóg czasu, ponieważ na rynku musiała pojawić się konkurencja dla jedynego stowarzyszenia ZASP, które ma 85 lat! Jego zarząd już się chyba nigdy nie zmieni. Prowadzą go ludzie, którzy mają po 100 lat, którzy cały czas by chcieli grać na scenie III część „Dziadów”.
Tak się nie da, trzeba jednak iść z duchem czasu. Jesteśmy grupą lobbującą. Każdy chce wykonywać swój zawód i rozwijać się, więc jako prezes Stowarzyszenia Aktorów Telewizyjnych i Filmowych żądam, aby mój kraj stworzył nam ku temu warunki. A tu, proszę sobie wyobrazić, pewien poseł klepie mnie po plecach i mówi: „Po co wy kręcicie filmy? Przecież jest tyle fajnych amerykańskich!”. Tak mówi polski poseł! To wstrząsające!
Naszych czytelników na pewno zainteresuje spojrzenie takiego człowieka jak Pan na problem emigracji sercowej, która, podobnie jak w przypadku Polaków mieszkających na Słowacji, stała się rzeczywistością w Pańskim życiu. Ma Pan bowiem żonę – Ukrainkę. Jak wygląda życie z człowiekiem-emigrantem?
Normalnie.
A rozterki, tęsknota za ojczyną?
Oczywiście żona to przeżywała. Podziwiam ją za to, że się zdecydowała na wyjazd ze swojego kraju. Nie wiem, czy odważyłbym się na taki krok. Jestem mocno związany z Polską, mówię po polsku, tworzę po polsku, występuję dla Polaków. Trudno mi powiedzieć, jak by to było, gdybym znalazł się na emigracji. Pewnie starałbym się osiągnąć sukces w swoim zawodzie. Nigdy jednak nie miałem takich możliwości. Ale wiem, co to jest emigracja, bo mam ją w domu.
Bardziej się kocha tę, która z miłości do ukochanego opuściła swój kraj?
Nie. Albo się kocha, albo się nie kocha.
Czy dzięki żonie Ukraince zyskał Pan drugą ojczyznę?
Tak. Pilnie śledzimy rozwój obu krajów, przeżywaliśmy pomarańczową rewolucję, zależy nam na tym, by znieść sztuczną granicę między naszymi krajami. Otwieramy się na Zachód, ale jeśli chodzi o aspekt polityczny i mentalny, to przecież więcej nas łączy z Ukrainą niż z Niemcami. Podobnie jest chyba ze Słowacją.
Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
Autorka wywiadu składa podziękowanie panu Tomaszowi Matuszewskiemu z Klubu Sportowego FC Polska – organizatorowi przedstawienia C. Pazury w Wiedniu za umówienie spotkania z aktorem.
Zdjęcie: Mariusz Michalski
MP 4/2007