Zbigniew Wodecki: „ Gwiazdy są w Hollywood…

my w Polsce udajemy gwiazdy“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Podczas pewnego weekendu niewielkie miasteczko w Wielkopolsce przeżywało ożywienie, bowiem miał do niego przyjechać znany artysta, aby złożyć wizytę mieszkającej tu swojej rodzinie. Artystą tym był… Zbigniew Wodecki.

Informacja ta na tyle mnie poruszyła, że kiedykolwiek przyjeżdżałam do owego miasteczka w odwiedziny do swojego dziadka, długo spacerowałam z koleżankami ulicami z nadzieją, że go spotkam. I udało mi się! Ale wiele lat później, w tym roku w Wiedniu, gdzie gościłam na zorganizowanym przez austriacką Polonię Balu Wiosny. Kiedy opowiedziałam spotkanemu artyście swoją przygodę z dzieciństwa z ożywieniem zapytał o owe miasteczko i przyznał, że rzeczywiście miał tam rodzinę, którą odwiedzał. Wcześniej jednak rozmawialiśmy o jego karierze i polskim świecie artystycznym.

 

Bacznie czytałam ostatnio opublikowane wywiady z Panem, większość z nich kręci się wokół programów „Droga do gwiazd“ czy „Taniec z gwiazdami“, w których występuje Pan jako juror. Nie męczy to Pana jako artystę, że wciąż pytają o tę, chyba drugorzędną, ścieżkę Pańskiej kariery?

W czasach, kiedy jest szybki „przemiał“ artystów, kiedy nie tyle liczy się wartość, ale nowość, w tym fachu ważne jest również pokazywanie się w telewizji, czyli medialność.

 

A zatem Pański udział w tych programach jest celowym podsycaniem zainteresowania własną osobą?

Tak. Ludzie znają moje piosenki, jak „Chałupy“, „Zacznij od Bacha“ czy „Izoldę“, ale dzięki tym programom pokazałem się w telewizji z trochę innej strony – widzowie zobaczyli, że potrafię mówić! Do tamtej pory lansowany byłem jako smutas w ciemnych okularach, grający na skrzypcach. Może tego nie widać, ale z natury jestem człowiekiem dość wesołym.

 

Stąd też Pańskie występy przed wielu laty z kabaretem „Tej”?

To akurat nie ma nic z tym wspólnego, bo kabaretowcy w prywatnym życiu są dosyć smutni. Ludzie, którzy są bardzo weseli na scenie, prywatnie są nie do zniesienia.

 

A wracając do tych programów…

Dzięki nim zyskałem sympatię ludzi jako ten, który stara się pomagać młodym talentom, jednocześnie coś tam śpiewając od czasu do czasu. Zasiadanie w jury u boku Beaty Tyszkiewicz mnie nobilituje, bo ja się w niej przecież kochałem od dawna! Występy w tych programach dają mi medialność. Ludzie potem mówią między sobą, że jednak ten Wodecki żyje, bo przecież był w telewizji!

 

I jeden, i drugi program mają w nazwie „gwiazdy”. Czuje się Pan gwiazdą?

Termin „gwiazda” przyczepił się do mnie od samego początku, ponieważ pierwszy program telewizyjny, w którym wziąłem udział, nazywał się „Wieczór bez gwiazd“. Wypatrzono mnie kiedyś w Świnoujściu, gdzie grałem chałtury prze całe lato w restauracji „Parkowa”. Po występie w tym programie moja kariera potoczyła się bardzo szybko.

 

Czyli gwiazdorskie życie?

Wie Pani, gwiazdy są w Hollywood, my w Polsce udajemy gwiazdy. W dzisiejszych czasach gwiazdą jest ta osoba, która została wylansowana przez media, a która niekoniecznie powinna być lansowana, ale idzie z tendencjami nowej mody, choć muzycznie nie musi przedstawiać wartości.

To są gwiazdy, które świecą, jak się zapali reflektory, ale jak się je zgasi, to już po gwieździe. A są przecież tacy artyści, którzy są gwiazdami, a którzy i przy świeczce zaśpiewają, nie muszą mieć reflektorów, baletu i całej oprawy. Ale ci ludzie dzisiaj są chyba za trudni.

 

Pan zaczynał swoją karierę właśnie wśród takich „trudnych“ ludzi, wśród krakowskiej bohemy w „Piwnicy pod Baranami”, z Ewą Demarczyk, z zespołem „Anawa”. Czy dzięki temu łatwiej było się przebić?

Warszawiacy mieli respekt przed ludźmi z Krakowa. Ale od czasu, kiedy wszedłem do szuflady popu dzięki pierwszej piosence, którą nagrałem, moja kariera na chwilę się zatrzymała. Później sam sobie napisałem dwie piosenki, które pozwoliły mi wspiąć się w górę.

Mam tu na myśli utwory „Izolda“ i „Zacznij od Bacha“. Kiedy pojechałem na festiwal do Rostocku, gdzie zdobyłem cztery główne nagrody, zdecydowałem, że sam sobie będę pisać piosenki. Potem to już gra przypadku, kiedy namówiono mnie, bym nagrał piosenkę do filmu „Pszczółka Maja“, przed czym się strasznie broniłem.

 

Dlaczego?

Bo zbyt często pojawiałem się w telewizji i obawiałem się, że się publiczności znudzę.

 

Zna Pan interpretację „Pszczółki Mai“ w wykonaniu Karela Gotta?

Tak. Również dlatego nie chciałem nagrać tej piosenki, bo Karel Gott jest tenorem, a ja barytonem. To nie jest moja tonacja. Nagrałem to falsetem.

 

Spotkaliście się panowie kiedyś?

Tak, przelotnie. Strasznie się ucieszyłem, kiedy usłyszałem od kogoś, że Karel Gott też jest często proszony o to, by zaśpiewał „Pszczółkę Maję“. On przecież nagrał tyle przebojów a ludzie jednak wciąż pamiętają tamten kawałek. Ulżyło mi, że ta pioseneczka również do niego się przykleiła na całe życie.

Ma Pan sentyment do swoich starych przebojów?

Pewnie, że tak. Wie Pani, jak się coś zaśpiewa i to się kojarzy z młodością, to jest miłe. Z drugiej strony to przykre, że już tyle lat minęło… Czuję się teraz jak świętej pamięci Fogg. „Chałupy“ to było wydarzenie! To były pierwsze gołe kobiety w publicznym programie.

Było to przyczyną afery – puszczać czy zdjąć z anteny. W końcu puścili. Przyniosło mi to dużą popularność i intratne wyjazdy do Ameryki. Zarabiałem wtedy tysiąc dolarów tygodniowo, a za te pieniądze można było wybudować w Polsce dom, taki był wtedy przelicznik!

 

Wybudował Pan?

Nie, ja miałem trójkę dzieci, było na co robić. Poza tym ja nie oszczędzałem, co zarobiłem, to wydawałem. I tak jest do tej pory.

 

Czyli profity czerpie Pan z popularności. Przyjemnie jest być popularnym?

Ma to swoje dobre strony, albowiem spotykam się z przejawami sympatii, z drugiej strony bywa to męczące. Po tylu latach człowiek dochodzi do wniosku, że nie o to w życiu chodzi.

 

O co w takim razie chodzi?

O to, żeby mieć prawdziwych przyjaciół, spotykać się ze znajomymi, móc sobie zagrać w karty. Chodzi też o to, żeby się nie obawiać, że jest się z innej bajki. Artyści często są izolowani od rzeczywistości, nie jeżdżą tramwajami, pociągami, siedzą zamknięci w hotelach.

Przed występem nie powinni się pokazywać, po występie też nie wypada, więc idą do pokoju, odreagować, napić się wódki w samotności. A pozostali uczestnicy imprezy, na której występował artysta, bawią się.

 

Artyści nie mogą się bawić z pozostałymi?

Jeśli mój występ ma być jakimś wydarzeniem, to nie mogę siedzieć z widzami w nieskończoność, bo w ten sposób burzy się jakiś pomnik. Ci goście chętnie ze mną pogadają 5 minut, staną razem do zdjęcia, ale to im wystarczy – potem oni wracają do swojego towarzystwa.

 

O uczestnikach programu „Droga do gwiazd“ mówił Pan, że mogliby osiągnąć olbrzymi sukces, gdyby mieli bogatych dziadków w Ameryce. Czy zatem wszystko zależy od tego, czy znajdą odpowiednich promotorów?

Czy po prostu mają szczęście.

 

Pan miał szczęście?

Ja nie jestem dziewczyną. Na to, co osiągnąłem, zapracowałem sobie żmudną pracą.

 

To oznacza, że dziewczyny w show-bussinesie mają łatwiej?

Zawsze ładna, efektowna dziewczyna ma łatwiej. Wystarczy spojrzeć na nasz rynek. Wie Pani, kto jest teraz największa gwiazdą w Polsce?

 

Doda, tak?

Ja tego nie powiedziałem, ale, jak widzę, pani wie. I tak się porobiło. Wtedy jest się gwiazdą, jak się narobi szumu wokół własnej osoby, jak wybuchnie skandal. To strasznie obniża status artysty. To, co obserwuję, to brak dążenia do uczenia się czegoś. Po prostu lenistwo! Nie dotyczy to tylko muzyki rozrywkowej. Kto w Polsce wie, kim jest Pat Metheny?

 

No może dzięki Annie Marii Jopek, która z nim nagrała album, jest obecnie więcej takich osób?

No tak. A pianista Keith Jarret? Ten nasz show-bussines osiągnął taki straszny poziom, bo teraz nie chodzi o to, żeby ktoś pięknie zagrał, zaśpiewał, ale żeby były jaja i oglądalność.

 

Powiedział Pan kiedyś, że co sobie wymarzy, do tego dochodzi. Mówił Pan to w związku z chęcią napisania muzyki do filmu, którą nagrodzono by Oscarem.

Złożył już Panu ktoś takie zamówienie?

Wszystko, co sobie kiedyś wymarzyłem, rzeczywiście się spełnia. Kiedyś marzyłem o tym, by napisać muzykę symfoniczną. Proszę sobie wyobrazić, że niedawno dostałem propozycję napisania dużej formy muzycznej na bardzo piękną uroczystość 650-lecia miasta Niepołomice, która odbędzie się 31 sierpnia tego roku!

 

Ale za to Oscara Pan nie dostanie.

Ale to może być początek. Ktoś usłyszy moją muzykę i się nią zachwyci. Może to będzie jakiś bogaty Żyd z Hollywood, przejeżdżający przypadkiem przez Niepołomice, który oczarowany moją muzyką złoży mi propozycję, bym za darmo napisał muzykę do filmu?


Zrobiłby Pan to za darmo?

No, może za grosze. Wtedy może właśnie zapracuję sobie na Oscara?

 

Kręcimy się wokół tych bogaczy z Ameryki…

Z całym szacunkiem.

 

Potrzebujemy bogatej Ameryki?

Nie, my sobie sami pomożemy, bo jesteśmy zdolnym narodem. Jednak jeśli mamy coś robić zespołowo, to nie wychodzi nam to – kiepsko gramy w piłkę, kiepsko politykujemy, natomiast indywidualnie jesteśmy świetni.

 

Czy Pan jest tego przykładem? Zrezygnował Pan przecież z pracy w orkiestrze i zdecydował się na solową karierę.

Dawniej orkiestry były fantastyczne! Ja grałem w orkiestrze, w której wcześniej występował mój ojciec. Dostać się do niej to było marzenie… Chodziłem z ojcem na próby jako 5-letni berbeć. Później siedziałem przy pulpicie z kolegą, który kiedyś trzymał mnie na kolanach. Mam w sobie dużo pokory.

Wychowałem się wśród autorytetów muzyki – kiedy występowałem w orkiestrze, dyrygowali nią wielcy muzycy. Dzisiaj już chyba takich nawet nie ma… I wiem o muzyce tyle, że wiem, czego jeszcze nie wiem. I to jest duże osiągnięcie. Widzę, że wokół mnie jest coraz mniejsze grono smakoszy muzyki poważnej, choć przecież wciąż są tacy, którzy chodzą na różne koncerty, porównują różne nagrania V Symfonii Beethovena.

 

A Pan ma na to dzisiaj czas?

Nie, w tej chwili już nie. Ja sobie zarabiam pieniądze. Dość niezłe.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń

 

Zbigniew Wodecki (ur. 1950), piosenkarzmuzyk instrumentalista (skrzypcetrąbka), kompozytor i prezenter telewizyjny. Swą przygodę z muzyką rozpoczął już w wieku 5 lat. Z wyróżnieniem ukończył Państwową Szkołę Muzyczną II st. w Krakowie w klasie skrzypiec Juliusza Webera. Pierwotnie, od końca lat 60. ubiegłego wieku, związany z kabaretami „Piwnica pod Baranami” i „Anawa”, a także z orkiestrą symfoniczną Polskiego Radia i Krakowską Orkiestrą Kameralną. W latach 19681973 akompaniował Ewie Demarczyk. W 1972 zadebiutował jako piosenkarz na festiwalu w Opolu. Odniósł sukcesy na wielu festiwalach (RostockPragaSłoneczny BrzegSopot). Znany m.in. z wykonania piosenki do kreskówki o Pszczółce Mai oraz innych utworów (m.in. Zacznij od BachaChałupy welcome to, Izolda).

MP 3/2008

 

Autorka składa podziękowania pani Marii Buczak – organizatorce Balu Wiosny, na którym wystąpił Zbigniew Wodecki za umówienie spotkania z artystą.