Andrzej Krawczyk: „Nie jestem zwykłym dyplomatą“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Jak informowaliśmy w poprzednim numerze „Monitora“,  w sierpniu do Bratysławy przybył nowy ambasador pan Andrzej Krawczyk, doświadczony dyplomata (był ambasadorem w Czechach) i polityk, który doskonale zna środowisko słowackie i tutejsze realia. We wrześniu udzielił wywiadu dla czytelników naszego czasopisma.

 

Jak zareagował Pan na propozycję zostania ambasadorem na Słowacji?

Nie jestem zwykłym dyplomatą, który szuka egzotycznego miejsca na mapie. Słowację znam jeszcze z lat studenckich, czyli od połowy lat sześćdziesiątych. Będąc na drugim roku historii, przyjechałem ze znajomym do małej wsi na Spiszu. Dotarliśmy wtedy do małej góralskiej chałupki, w której na półkach stał komplet paryskiej „Kultury“, a w szufladzie były listy od papieża.

Ich właścicielem był Pavol Čarnogurský, ojciec Jána Čarnogurskiego. Przeżyliśmy szok. Spędziliśmy tam trzy dni, które wpłynęły na mój rozwój. Omawialiśmy problemy odpowiedzialności za państwo, co to znaczy być aktywnym w polityce.

 

Utrzymywał Pan te słowackie kontakty również w późniejszym okresie?

Tak, dzięki nim poznałem Jána Čarnoguskiego, który jeszcze w czasach komunizmu założył Klub Inteligencji Katolickiej (KIK). Kiedy przyjechał on do Warszawy, by zapoznać się z działalnością polskiego KIK-u , zapoznałem go z Tadeuszem Mazowieckim, pełniącym wówczas obowiązki prezesa klubu warszawskiego, a później pierwszego niekomunistycznego premiera Polski. W 1989 roku, kiedy Čarnogurský przebywał w więzieniu, a Polska miała już niekomunistyczny rząd, ŠTB podczas przesłuchań pytało go podobno o to, co robił ze mną w Warszawie.

 

Słowacja była więc dla Pana wymarzonym miejscem pracy dyplomatycznej?

Ta propozycja była zgodna z moimi wyobrażeniami. Nie pracowałem już w Kancelarii Prezydenta RP, a nie czułem się jeszcze emerytem. Interesuje mnie polityka i chciałem wrócić do aktywnego życia. Znam wielu słowackich polityków, co może okazać się pomocne w wykonywaniu obowiązków ambasadora.

 

Prezydent Kaczyński nie podpisał Pańskiej nominacji. Nie przeszkadzało to Panu?

Myślałem czasami, by zrezygnować z propozycji objęcia stanowiska ambasadora, ale znaleźli się tacy ludzie, którzy powiedzieli mi, że nie powinienem się poddawać. Przeważył argument, że skoro taką funkcję powierzył mi szef polskiej dyplomacji, to znaczy, że ma do mnie zaufanie, więc powinienem ją przyjąć. Jestem przekonany, że nic złego w życiu nie zrobiłem, a gdybym jej nie przyjął, byłoby to przyznaniem się do winy.

 

Prezydent Kaczyński zarzucił Panu, że zataił Pan przed nim swoją przeszłość, że rzekomo był Pan tajnym współpracownikiem wywiadu wojskowego.

Oskarżono mnie, że byłem współpracownikiem wywiadu wojskowego, co nie jest prawdą. W lutym 1982 roku aresztowano mnie za działalność podziemną. Szantażowano mnie, dano do wyboru – albo spędzę trzy lata w więzieniu, albo podpiszę zobowiązanie o współpracy. Wybrałem rozwiązanie mniej lub bardziej rozsądne, co dziś trudno ocenić.

Podpisałem zobowiązanie o współpracy, aby wypuścili mnie na wolność. Wtedy napisałem listy do prawnika i księdza, opisując swoją sytuację. Jeden raz spotkałem się z oficerem wywiadu. Powiedziałem mu wtedy, że współpracować nie będę, że podpisałem dokument tylko po to, by móc załatwić swoje sprawy, zabezpieczyć byt rodzinie, i byłem gotów pójść do więzienia. To jest moja historia, która jest bardziej historią represji niż mojej współpracy.

Po 1989 roku, kiedy zostałem wysokim urzędnikiem państwowym, napisałem sprawozdanie na ten temat. Ktoś jednak w pewnym momencie zrobił z tego aferę. Była to intryga polityczna, której celem było pozbycie się mnie. Jako historyk wierzę, że kiedyś cała ta sprawa zostanie wyjaśnione.

 

Jaki był werdykt sądu lustracyjnego?

Jednoznacznie orzekł on, że współpracownikiem nie byłem. Również prezydent Kaczyński w którymś z wywiadów powiedział, że nie byłem współpracownikiem. Podczas procesu sądowego miałem możliwość zajrzenia do swojej teczki. Okazało się, że oficerowie wywiadu napisali, że mam twarde poglądy antysocjalistyczne, że jestem inteligentny, że staram się sprowadzić rozmowę na inne tory, by kryć kolegów. Na końcu znalazło się zdanie, że nie nadaję się na tajnego współpracownika. Dziś brzmi ono jak laurka.

 

Złożył Pan dymisję i opuścił Pałac Prezydencki. Mimo orzeczenia sądowego, że nie był Pan współpracownikiem, do Pałacu Pan już nie wrócił.

To duże doświadczenie życiowe, kiedy człowiek jest ministrem do 13.20, a o 13.30 tym ministrem już nie jest, kiedy nagle pojawia się 50 dziennikarzy i 10 kamer telewizyjnych. Proszę mi wierzyć, że wtedy rozmowy nie odbywały się w tak przyjemnej atmosferze, w jakiej my rozmawiamy dzisiaj. Nie jest to miłe doświadczenie, ale każde doświadczenie jest wartościowe. To zmusza człowieka do przemyśleń na temat, co jest w życiu ważne.

 

Nie pozostał Panu pewien niesmak po tym, jak rozstał się Pan z prezydentem Kaczyńskim?

Niesmak to nie jest właściwe słowo. Pozostał mi pewien smutek. Każdy, kto idzie do wielkiej polityki, musi się liczyć z tym, że jest ona wielką loterią. Cenię sobie tych 15 miesięcy, które spędziłem w prezydenckiej kancelarii. Miałem tam możliwość poznania pierwszej ligi światowej dyplomacji, poznałem prezydenta Busha, kanclerz Angelę Merkel, papieża Benedykta XVI. Przygotowywałem rozmowy pana prezydenta z tymi osobami.

 

Pierwszy raz w historii polskiej dyplomacji funkcję ambasadora pełni osoba, która nie otrzymała akceptacji od swojego prezydenta. Czy to prawda?

Nie słyszałem wcześniej o takim przypadku. Odbieram to w ten sposób, że mam zobowiązanie, że muszę z podwójną siłą wykonywać swoje obowiązki, żeby nadrobić malutki brak i żeby jak najszybciej doprowadzić do tego, by otrzymać tę formalną, pełną nominację.

 

Jest taka możliwość?

Mam nadzieję, że tak. Wszystko zależy od pana prezydenta. Ale ja na to patrzę również z drugiej strony. Rzadko zdarza się, by ambasadorem został były minister. Mam lepsze kontakty z politykami niż inni ambasadorzy.

 

Powiedział Pan, że chce „nadrobić malutki brak”. Co to oznacza? Na czym on polega?

W praktyce dnia codziennego nie ma on żadnego znaczenia. Różnica ma charakter bardziej protokolarno-symboliczny. Polega na tym, że nie przyjęli mnie na Słowacji oficjalnie jako ambasadora pełnomocnego i nadzwyczajnego. Mam jednak pełne kompetencje kierownika placówki, czyli mam uprawnienia do występowania w imieniu rządu polskiego, mogę przekazywać i przyjmować noty dyplomatyczne, jestem zwierzchnikiem pani konsul, co oznacza, że wszystkie „ludzkie sprawy“ są w mojej kompetencji. Nie złożyłem listów uwierzytelniających, bo ich nie mam, nie zagrano mi hymnu państwowego przed siedzibą prezydenta. Innych różnic nie widzę.

 

Może to w jakiś sposób naruszyć stosunki polsko-słowackie?

Przed moim przyjazdem strona polska poinformowała stronę słowacką, że przyjeżdżam jako charge d’affaires i że nie ma to żadnego wpływu na kontakty polsko-słowackie, które są bardzo dobre. To tylko wewnętrzna sprawa Polski, co słowacka strona przyjęła i, co dla mnie ważne, dodała, że rozumie sytuację i że nie będzie miała ona wpływu na wzajemne relacje.

 

Mówiąc o wewnętrznych sprawach Polski ma Pan na myśli spory między prezydentem Lechem Kaczyńskim a ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim? Czuje się Pan ofiarą tego sporu?

Trudno mi to ocenić, musiałbym siedzieć w głowie pana prezydenta czy ministra, ale uważam, że to nie jest takie ważne. Pan prezydent niedawno odwiedził Słowację, wziął udział w spotkaniu prezydentów krajów Grupy Wyszehradzkiej w Pieszczanach, a współpraca między nami była bardzo dobra. Pan prezydent zachowywał się względem mnie poprawnie, podczas rozmów siedziałem po jego prawej stronie, tak jak to przewiduje protokół. Myślę, że tamte sprawy nie mają wpływu na moją działalność na Słowacji – to już jest przeszłość.

 

Jak wyobraża Pan sobie współpracę ze słowacką Polonią?

To ważna część pracy ambasady w każdym kraju. Czujemy się odpowiedzialni za to, żeby współpracować i być gotowym do niesienia pomocy Polakom tu mieszkającym, którzy nie stanowią grupy, będącej w jakiejś opresji, ale trafili tu z własnego wyboru. Powinniśmy zatem skoncentrować się na pomocy, polegającej na wzmacnianiu ich polskiej tożsamości. Wiem, że niedługo ma odbyć się kongres Klubu Polskiego, w którego obradach chciałbym uczestniczyć.

Dzięki temu miałbym możliwość poznania działaczy polonijnych i ich zainteresowania. Pomocne mogą okazać się projekty utworzenia biblioteki, wypożyczalni filmów polskich. Możemy również pomóc w organizowaniu spotkań Polonii czy w wydawaniu prasy polonijnej, bo to są elementy łączące Polaków, rozsianych po całej Słowacji.

 

Jak zatem ocenia Pan nasz miesięcznik „Monitor Polonijny“?

Zaraz po przyjeździe przejrzałem ostatnie trzy, cztery numery. Pismo mi się podoba. Znam trochę prasę polonijną, a jako człowiek, który kiedyś miał związek z dziennikarstwem, potrafię to ocenić. Myślę, że jest to jedno z najlepszych pism polonijnych, jeśli chodzi o standard wydawniczy. Jesteśmy wdzięczni państwu słowackiemu, że dofinansowuje jego wydawanie.

Brak pomieszczeń jest bolączką Klubu Polskiego.

Ambasada jest zawsze do dyspozycji, jeśli chodzi o spotkania Polonii. Mam jednak świadomość, że Polacy rozrzuceni są po całej Słowacji, więc nie wiem, czy znalezienie siedziby dla Klubu jest najważniejszą sprawą, w której ambasada może być pomocna. Lokal w jednym mieście nie będzie specjalną pomocą dla osób z innych zakątków Słowacji.

 

Polubił już Pan słowackie bryndzové halušky?

Bryndzové halušky są O.K. Ale ja cieszę się na gęsie wątróbki. Będąc w Paryżu dostałem adres restauracji w Slovenskim Grobie, gdzie podobno te właśnie przysmaki są najlepsze.

 

Przyjechał Pan na Słowację wraz z rodziną?

Mam troje dorosłych dzieci, które prowadzą samodzielne życie, ale umówiliśmy się, że co miesiąc któreś z nich mnie odwiedzi. W najbliższym czasie przyjedzie do mnie moja 18-miesięczna wnuczka. To będzie jej pierwsza zagraniczna podróż i być może, że pierwsze słowa w obcym języku wypowie właśnie po słowacku. Moja żona jest lekarką i z racji obowiązków zawodowych nie mogła przyjechać ze mną, czego żałuję.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcie: autorka

MP 10/2008