WYWIAD MIESIĄCA
W sierpniu 1989 roku został pierwszym niekomunistycznym premierem w Polsce i pierwszym niekomunistycznym premierem w całym bloku socjalistycznym. Intelektualista, dziennikarz, polityk, jeden z przywódców „Solidarności”. Funkcję premiera pełnił do grudnia 1990 roku.
Czekając na rozmowę z nim w siedzibie Fundacji im. Roberta Schummana w Warszawie, dowiedziałam się od dziennikarki ze szwajcarskiego radia, że zainteresowanie mediów nim jest tak olbrzymie, iż trudno umówić się z nim na wywiad, a co więcej, niektóre niestety nie dochodzą do skutku. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wyszedł do mnie z gabinetu i skromnie powiedział: „Ja chyba niewiele mam Pani do powiedzenia…“.
Dwadzieścia lat temu polscy komuniści usiedli z opozycją przy Okrągłym Stole, czego efektem były pierwsze częściowo wolne wybory. Po raz pierwszy w bloku komunistycznym miał miejsce taki dialog. Dlaczego doszło do niego właśnie w Polsce?
Można powiedzieć, że zaczęło się to już w 1980 roku, kiedy powstała „Solidarność”. W 1981 roku, mimo że „Solidarność” została zdelegalizowana, to jednak trwała w podziemiu. Duża część społeczeństwa nie pogodziły się z tym stanem rzeczy i, nawet nie będąc w podziemiu, manifestowała swoją sympatię dla „Solidarności”. Odbywały się liczne msze „za ojczyznę”, działało wydawnictwo podziemne. To spowodowało, że walka trwała w dalszym ciągu.
Kiedy w 1988 roku wybuchły strajki w Nowej Hucie, Gdańsku i w kilku innych miejscowościach, władza musiała szukać porozumienia ze społeczeństwem. Po strajku sierpniowym zaproponowała spotkanie z Wałęsą, który był wówczas uważany wyłącznie za osobę prywatną. Te rozmowy trwały długo. Były przygotowaniem do Okrągłego Stołu, a ja brałem w nich udział. Pierwotna koncepcja Okrągłego Stołu i koncepcja, która została zrealizowana, to zupełnie różne koncepcje.
Czym się różniły te koncepcje?
Komuniści chcieli wciągnąć pewną ilość ludzi z opozycji do współdziałania z władzami, ale nie chcieli przywrócić „Solidarności”, a dla nas przywrócenie „Solidarności” było tym elementem zasadniczym, bez którego nie usiedlibyśmy przy Okrągłym Stole. Dopiero, kiedy wyrazili zgodę na legalizację „Solidarności”, zgodziliśmy się na dialog przy Okrągłym Stole.
Rozmowy Okrągłego Stołu trwały trzy miesiące. Czego najbardziej obawiali się komuniści?
Przywrócenia „Solidarności” i tego, że znów stanie się ona wielkim masowym ruchem. Zgadzając się na przywrócenie Solidarności, chcieli pierwotnie, by to odrodzenie następowało stopniowo. Nie mogliśmy tego zaakceptować. Debaty toczyły się również wokół propozycji z ich strony, abyśmy weszli do parlamentu.
Ostatecznie zgodziliśmy się na to, że wybory będą tylko częściowo wolne, czyli dla nas do obsadzenia 35 procent mandatów do Sejmu i 100 procent do Senatu. To i tak była ogromna zmiana. Zgodziliśmy się na jednorazowy kontrakt pod warunkiem, że następne wybory do obu izb będą w pełni wolne.
Czy ustalenia Okrągłego Stołu były zaskoczeniem?
Krok po kroku wydzieraliśmy coraz więcej, między innymi na przykład zgodę na wydawanie „Gazety Wyborczej”.
Okres kampanii wyborczej był bardzo krótki, komuniści mieli sztaby, pieniądze, media. Jak wyglądała kampania opozycji?
Powstanie „Gazety Wyborczej” było dla nas istotnym elementem w przygotowaniu wyborów. Z dzisiejszej perspektywy, kiedy mamy tabloidy i Bóg wie co jeszcze, to tamta kampania była robiona za pomocą bardzo ubogich środków – musieliśmy się bardzo sprężać.
Komuniści wtedy mówili, że raczej oddadzą Wam ZOMO (Zmechanizowane Oddziały Milicji Obywatelskiej – przypis red.) niż TVP.
Telewizji nam nie dali, musieliśmy ją sobie wziąć (śmiech). Mieliśmy zagwarantowany czas antenowy, ale był on znacznie krótszy niż czas przeznaczony dla strony rządowej.
Podczas wyborów 4 czerwca Polacy wybrali wszystkich kandydatów opozycji, z wyjątkiem jednego. Komuniści przegrali wybory i przegraną uznali. Było to dla Pana zaskoczenie?
To, że my osiągnęliśmy taki wynik i że obsadziliśmy wszystkie miejsca, które były dla nas, nie było dla nas niespodzianką. Zaskoczeniem była ich porażka.
Dla nich pewnie też?
Oni się tego nie spodziewali, o czym świadczy wypowiedź pana Czarzastego, który przygotowywał wybory z ramienia partii i który martwił się, że „Solidarność” dostanie za mało głosów, a w związku z tym społeczeństwo uzna, iż wybory były sfałszowane.
Na początku próbował stworzyć rząd generał Kiszczak. Dlaczego mu się to nie powiodło?
Generał Kiszczak chciał wciągnąć nas – opozycję, ale my nie chcieliśmy z nim tworzyć rządu. Kiedy nastąpił przełom, przyszedł Wałęsa i oświadczył, że my przejmujemy inicjatywę.
Na łamach „Gazety Wyborczej” Adam Michnik napisał słynny artykuł „Wasz prezydent, nasz premier“, z którym Pan na początku się nie zgadzał.
Polemizowałem z Adamem Michnikiem w tygodniku „Solidarność”, który wtedy redagowałem, ponieważ uważałem, że sytuacja jeszcze do tego nie dojrzała. Bałem się zbyt gwałtownych kroków po naszej stronie, żeby znów nie nastąpiło takie zwarcie, jak w 1981 roku.
Co spowodowało, że zmienił Pan zdanie?
Przestała to być koncepcja publicystyczna – stała się realna.
Pan sformułował rząd w ekspresowym czasie. Z czym Pan miał największe problemy?
Niektórzy mi zarzucali, że trwało to za długo, ale nie było łatwo sformułować pierwszy rząd. Wtedy, w przeciwieństwie do późniejszych czasów, ludzie nie pchali się do władzy. Wszyscy mówili mi, że będą mi doradzać, ale odpowiedzialności nie chcieli brać, więc musiałem namawiać, na przykład Leszka Balcerowicza, Jacka Skubiszewskiego.
Komuniści też się do tego rządu nie pchali?
Było jasne, że nie możemy im odebrać od razu dwóch strategicznych resortów: obrony narodowej i spraw wewnętrznych. Natomiast walka z komunistami, którą musiałem stoczyć podczas formowania rządu, to była walka o ministerstwo spraw zagranicznych, ponieważ oni koniecznie chcieli mieć również i to ministerstwo, a ja uważałem, że nie można im go oddać, bo MSZ to wizytówka za granicą i ta wizytówka musi już być absolutnie nowa.
Jak Pan ich do tego przekonał?
Nie przekonałem, tylko uparłem się i postawiłem na swoim.
Resortami gospodarczymi nie byli zainteresowani? Obawiali się, że nie podołają, czy raczej liczyli na to, że Wam się nie powiedzie i oni wrócą do władzy?
Trzeba ich zapytać, na co liczyli. Niektórymi resortami byli zainteresowani, jak na przykład transportem, ale na pewno chcieli, abyśmy to my mieli na głowie tę bardzo złą sytuację gospodarczą, więc podjęliśmy wyzwanie.
Podobno był to trudny okres dla Pana i sporo wtedy Pan spacerował po Łazienkach…
Trochę spacerowałem, ale więcej jest w tym legendy (śmiech).
W exposé powiedział Pan, że wierzy, iż Bóg Wam dopomoże w realizacji wielkiego kroku na drodze, która się przed Wami otwiera. To exposé opublikowała „Trybuna Ludu”, łącznie ze słowem „ Bóg“ pisanym wielką literą. Było to jak mała rewolucja w czasie wielkiej, prawda?
Oczywiście, że tak. To zdanie dopisałem już na sali sejmowej – coś mnie oświeciło i uznałem, że to zdanie musi paść. I dobrze, że je dopisałem. „Trybuna Ludu”, cytując moją wypowiedź, nie mogła tego słowa pominąć.
W styczniu 1990 roku badania opinii publicznej pokazały, że 57% Polaków akceptuje pracę rządu, choć inflacja wynosiła wówczas 640 procent, zamykano fabryki, ceny rosły. Jak to było możliwe?
Akceptacja była jeszcze większa – na samym początku jako premier w sondażach miałem 80 procent poparcia. Społeczeństwo wierzyło, że te zmiany są pozytywne.
W czasie, kiedy został Pan premierem, wstawił się Pan za Jána Čarnogurskiego, który został uwięziony przez komunistów. Jaka była reakcja Czechosłowacji?
Chyba we wrześniu dostałem list od Vaclava Havla, w którym wyrażał on zadowolenie, że zostałem premierem, ale informował mnie również, że jeden katolik ze Słowacji Ján Čarnogurský siedzi w więzieniu. Napisałem wtedy list do premiera Czechosłowacji (Ladislav Adamec – przypis red.), prosząc o zwolnienie więźniów politycznych.
Czechosłowacja czekała jeszcze na 17 listopada, a zatem musiało to być dość skomplikowane…
Człowiek, który miał doręczyć moją odpowiedź Havlowi, miał kłopoty. Z Havlem spotykał się potajemnie, ponieważ czeska policja go obserwowała. Zdaje się, że ten list poskutkował, choć w polskiej ambasadzie w Pradze był jeszcze komunistyczny ambasador.
Jak wydarzenia w Polsce sprzed 20 lat wpłynęły na Europę Środkową?
Myślę, że pobudziły inne kraje środkowoeuropejskie, ale zawsze powiadam – o ile trudno jest wymierzyć, jaki miały wpływ, o tyle na pewno można zdać sobie sprawę, co by było gdyby przemiany u nas się załamały. Gdyby nastąpiła jakaś prowokacja, to jestem przekonany, że nie byłoby przemian w Europie Środkowej.
Polska poszła na pierwszy ogień?
Tak. I długo byliśmy sami.
Można powiedzieć, że Pan był na czele tego peletonu?
Tak mnie historia postawiła.
Dziś większość Polaków za największy sukces tych 20 lat od upadku komunizmu uznaje pełne półki w sklepach. Co dla Pan jest największym sukcesem?
Myślę, że sukcesem jest to, że wprowadziliśmy ustrój demokratyczny i że jest on już zakorzeniony. Sukcesów jest więcej: zreformowaliśmy ustrój gospodarczy, przeprowadziliśmy reformę samorządową, jesteśmy członkiem NATO i bezpieczeństwo Polski jest zagwarantowane, jesteśmy członkiem Unii Europejskiej. To jest niezwykle ważne. To chyba zrozumiałe, że Polacy uznają za największy sukces pełne półki, ponieważ wtedy były one zupełnie puste.
Co by Pan zrobił inaczej, gdyby to było możliwe?
Ach, zawsze mnie o to pytają. Miałem ogromne poczucie odpowiedzialności za to, żeby przemiany się powiodły, żeby nie nastąpiła jakaś prowokacja, żeby zostały przeprowadzone pokojowo, ewolucyjnie, ale stanowczo. Natomiast nie zadbałem o własne zaplecze w postaci jakiejś partii politycznej i myślę, że to się potem na mnie zemściło.
Czuje Pan rozczarowanie?
Nie. Wyobrażenia o przyszłości są zawsze bardziej idealistyczne niż ta przyszłość potem się jawi. Wolność też jest trudna do wykorzystania, ale jednak zmiany mają charakter bardzo istotny.
Małgorzata Wojcieszyńska, Warszawa
zdjęcie: autorka