WYWIAD MIESIĄCA
Przyjechała do Bratysławy na zaproszenie Instytutu Polskiego, by uświetnić swym występem Polski Piknik, zorganizowany z okazji przejęcia przez Polskę prezydencji w Radzie Unii Europejskiej. Niestety, pogoda nie dopisała i jej koncert został odwołany. Obiecała jednak, że do stolicy Słowacji jeszcze zawita. Martyna Jakubowicz, bo o niej mowa, zadebiutowała w 1977 roku w Warszawie.
Pierwszy solowy album pt. „Maquillage“ nagrała w 1984 r. Z sukcesem zadomowiła się na polskiej scenie muzycznej jako wokalistka, gitarzystka i kompozytorka tworząca i grająca muzykę z pogranicza bluesa, rocka i amerykańskiego folku. Czarująca zarówno na scenie, jak i podczas wywiadu, którego udzieliła dla czytelników „Monitora Polonijnego“.
W zeszłym roku ukazał się Pani najnowszy album pt. „Okruchy życia“. W dzisiejszym świecie show-biznesu niektórzy zwracają na siebie uwagę skandalami, Pani takich chwytów nie używa. Czy dobra muzyka wystarczy, by zainteresować słuchaczy swoją twórczością?
Nie jestem na media obrażona, bo pokazywanie się w nich, udzielanie wywiadów to też praca. Ale ja nie mam im do zaoferowania tematów, dotyczących zmian partnerów życiowych, nie udzielam się towarzysko, więc nie można o mnie mówić, jak byłam ubrana i czy moja torebka kosztowała piętnaście tysięcy złotych. Dziś wykonawców traktuje się jak towar, na którym zarabia się pieniądze. I ja tu niczego nie zmienię. Mnie interesuje granie muzyki i śpiewanie piosenek.
Jaki jest odbiór tej płyty?
Bardzo dobry. Wszystkie recenzje są pochlebne. Jestem szczęśliwa, że fani zaakceptowali pewne zmiany w mojej muzyce.
Jak by Pani opisała tę płytę?
Jest bardzo eklektyczna, dużo tu elementów muzyki etnicznej. Moja publiczność uległa odmłodzeniu – obecni słuchacze mają po dwadzieścia kilka lat i to mnie cieszy.
Płyta jest więc sukcesem?
Dla mnie to duży sukces. Pieniądze zostały zainwestowane w dobre studio, dobrego realizatora i producenta, czego efekty słychać. Postawiłam bowiem na jakość. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem wykonawcą komercyjnym, tylko – jak się to teraz określa – niszowym. Wydane pieniądze się nie zwrócą, gdyby je liczyć rachunkiem matematycznym, ale zwrócą się na pewno w inny sposób, gdyż ludzie dostali dobrą jakość.
Czym dla Pani jest sukces?
Sukcesem jest to, że ponad trzydzieści lat utrzymuję się na rynku muzycznym, choć poprzednią płytę nagrałam kilka lat temu.
No właśnie, tych kilka lat ciszy skomentowała Pani w jednym z wywiadów słowami: „Życie układało swój scenariusz, ja nie bardzo miałam na to siły, żeby o tym śpiewać“. Co się działo z Martyną Jakubowicz?
Przeżyłam śmierć kilku bliskich mi osób z rodziny, przeprowadziłam się z Warszawy do Wrocławia, przez cztery lata prowadziłam klub w tym mieście. To była nauczka, by nie robić czegoś, do czego nie ma się powołania. Borykałam się z ogromnym stresem.
Prowadząc działalność gospodarczą, zrozumiałam, przez co człowiek musi przejść, żeby docenić to, co ma. Teraz cieszę się, że mogę żyć ze śpiewania. Na szczęście mam udany związek. Przeprowadziłam się na wieś i to była dobra decyzja.
Może więc powstanie jakaś piosenka w stylu „A tymczasem leżę pod gruszą“?
Nie wiem. Chcemy wydać płytę koncertową z sierpniowego występu w Poznaniu. Będziemy się powoli przymierzać do nowego projektu. Chciałabym raz na półtora roku nagrać płytę, by wykorzystać dobrą passę.
Śpiewa Pani dla własnej przyjemności, czy obserwuje gusta odbiorców?
Nie stosuję żadnej socjotechniki. Nigdy nie wiem, jaka będzie kolejna płyta. Nie skończyłam żadnej szkoły muzycznej – jestem samoukiem. Najpierw powstaje piosenka grana na gitarze i śpiewana. Muzycy sobie ją opracowują, potem podczas nagrań ulega ona kolejnym przemianom. To, co ja robię, nigdy nie jest pakowane w błyszczący papierek i wystawiane na sprzedaż.
Większość tekstów pisze Pani były mąż Andrzej Jakubowicz, co nazwała Pani metafizyką. Czy dlatego, że on wkłada w Pani usta to, co Pani czuje?
Jego teksty na tyle mnie dotykają, że mogę je śpiewać. Czasami robię muzykę bez słów, a za jakiś czas dostaję od niego tekst, który idealnie do tej muzyki pasuje. Czasami zaś przychodzi najpierw tekst, a potem ja do niego komponuję melodię.
Wszystko zaczęło się od gitary, którą przywiózł dla Pani tato ze Związku Radzieckiego. Gdyby przywiózł inny instrument byłoby inaczej?
Nie sądzę. W liceum miałam wiele koleżanek i kolegów, którzy uczęszczali do szkoły muzycznej i bardzo im zazdrościłam, bo zawsze chciałam grać na fortepianie.
Udało się?
Nie. Kiedy człowiek jest małolatem, marzy, by przy ognisku pograć na gitarze i pośpiewać. I to marzenie się spełniło.
Doczytałam się, że marzyła Pani, by być baletnicą…
Nie tyle marzyłam, by być baletnicą, ale mając cztery czy pięć lat uważałam, że nią jestem. To takie marzenia dziecięce, które życie weryfikuje czasami w bolesny sposób. Taniec był dla mnie sposobem wyrażania siebie. Nigdy do szkoły baletowej się nie wybierałam, nie byłam na żadnych egzaminach.
Kochałam taniec, chodziłam na rytmikę, potem do szkółki baletowej przy operetce krakowskiej, ale kiedy dziewczynka dorasta, to pedagog wie, czy będzie z niej baletnica, bo o tym decydują też warunki fizyczne.
Oglądałam kiedyś film o dziewczynce, która przygotowywała się do egzaminu do szkoły baletowej. To była katorżnicza praca. Wymagania dotyczą nie tylko sprawności fizycznej, ale i odporności psychicznej. Nawet gdybym była bardzo szczupłą, filigranową dziewczynką o długich nogach i żelaznym zdrowiu, to moja głowa nie uniosłaby tego rygoru.
Rozwinęła Pani swoją karierę w latach osiemdziesiątych. Jak Pani wspomina tamten okres?
Porównuję tamtą rzeczywistość z tą obecną. Mimo że dawniej żyliśmy w kraju reżimowym, zauważam pozytywy tamtych lat – mieliśmy wówczas mnóstwo wolnego czasu. Nie było pieniędzy, ale był czas, żeby robić coś, co pozwalało nie myśleć o tym, jak jest beznadziejnie. Obecnie mamy wolność, a wraz z nią inny rodzaj reżimu, który polega na tym, że trzeba zarabiać pieniądze. Mamy więc reżim finansowy, który mobilizuje do pracy.
Na rynku jest teraz przesyt wszystkiego. Ludzie kupują płytę we wtorek, trochę jej słuchają, a w piątek o niej zapominają, bo pojawiają się następne wydarzenia. W dzisiejszych czasach nie można sobie pozwolić na to, żeby na przykład nie płacić za czynsz czy telefon przez pół roku.
A kiedyś to się zdarzał
Ależ oczywiście!
A gdyby przyszło Pani stawiać pierwsze kroki na scenie dziś?
Nie wiem, jak by to było. Część muzyków gra, by zarobić, a druga część dla przyjemności, a pieniądze zarabia na czymś innym.
A Pani?
Ja żyję z muzyki, ale jak długo to potrwa? Jak mi zdrowie pozwoli.
Niektórzy muzycy nie lubią swoich największych przebojów, są nimi znudzeni, bowiem na każdym koncercie muszą je grać. Jaki jest Pani stosunek do Pani największego przeboju „Domy z betonu“?
Los uchronił mnie przed wielką ilością hitów. Dla fanów mam całą masę innych lubianych przez nich piosenek i koncert składa się z wielu utworów, pochodzących z różnych płyt, jak „Domy z betonu“, „Młode wino” czy „Będę starą kobietą“. Nie wiem, jaka jest zasada powstawania tzw. hitu. Uważam, że mam wiele ciekawszych piosenek niż „Domy z betonu“, ale one jednak hitami się nie stały.
Może ta piosenka jest wciąż aktualna, bo ludzie nadal mieszkają w domach z betonu?
Ona trafiła w swój czas. To jest piosenka o ubezwłasnowolnieniu i dążeniu do wolności, ale nie sądzę, żeby ludzie, słuchając jej, przeprowadzali aż tak głęboką analizę. Kiedy rozmawiam z artystami, którzy rozpoczynali swoją karierę za czasów komuny, często słyszę w ich głosie nutkę rozżalenia, że kiedyś było lepiej, w radiu grano polskie utwory, a teraz trudniej się przebić. „W jakiś sposób jestem nawiedzona. Gdyby nie wymyślono pieniędzy, to grałabym za darmo“.
Na pewno nastąpiło coś, co – moim zdaniem – jest niedobre. Obserwując inne rynki, jak choćby skandynawski czy hiszpański, zauważam, że Polska stanowi niestety niechlubny przykład niedbania o swoich artystów. U nas bowiem bierze się bezkrytycznie całą masę produktów zachodnich, choć przecież mamy świetnych własnych artystów! W okresie komuny media publiczne propagowały polską kulturę, a teraz, po komercjalizacji rynku, są nastawione na zysk.
Hiszpanie mają swoje flamenco, którego dzieci uczą się w szkołach, w Skandynawii też pielęgnują swoje tradycje, zaś u nas o nie dba jedynie grupa zapaleńców. Ciągle trudno nam uwierzyć w to, że nasze też jest fajne. Duże firmy fonograficzne promują głównie zagranicznych artystów, zaś muzyki rodzimej w ich ofercie jak na lekarstwo. Kapitalizm jest nacechowany drapieżnością rynku. Jeżeli zabraknie ludzi nawiedzonych, dla których pieniądz nie jest priorytetem, to pora zacząć się bać.
Pani jest nawiedzona?
W jakiś sposób jestem nawiedzona. Gdyby nie wymyślono pieniędzy, to grałabym za darmo. Kiedyś nawet śmialiśmy się z moim przyjacielem, że w naprawdę ciężkich czasach grałabym koncerty w zamian za towary. I nie przeraziło mnie to.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Małgorzata Wojcieszyńska