Patrik Pašš o żebrakach w krawatach

 WYWIAD MIESIĄCA 

Oglądając niektóre polskie filmy, trudno nie dostrzec w napisach końcowych słowackiego nazwiska – Patrik Pašš. Ten słowacki scenarzysta, producent,  montażysta filmowy i wykładowca bratysławskiej VŠMU wziął udział w wielu polsko-słowackich projektach, które stały się pretekstem do naszej rozmowy.

Pracował Pan jako koproducent polskich filmów, takich jak „Gry wojenne“, „Wino truskawkowe“ czy „Pokłosie“. Jak doszło do współpracy z Polakami?

Producenci to żebracy w krawatach, którzy szukają pieniędzy, by dzięki nim tworzyć warunki innym, aby ci z kolei mogli spełniać swoje marzenia twórcze. Ten typ ludzi potrzebuje odpowiednich partnerów. Wiemy dobrze, że kiedy dochodzi do jakichś problemów, to najczęściej za nimi kryją się pieniądze, a te potrafią zniszczyć relacje międzyludzkie. Producentowi trudno znaleźć odpowiedniego partnera, podobnie jak naukowiec łapie nić porozumienia z innym naukowcem, ale pozostali nie muszą go rozumieć.

Dlatego tak ważne jest, by producenci byli zgodni co do wartości i kierowali się tą samą miarą etyki. Takim partnerem jest właśnie Darek Jabłoński (polski reżyser, producent – przyp. od red.). Podczas naszej współpracy każdy z nas doskonale rozumiał swoją rolę. Współpraca z Darkiem rozpoczęła się od „Wina truskawkowego“.

Zainteresował mnie ten charyzmatyczny artysta, w którym widzę potencjał, zmierzający ku magicznemu realizmowi, podobnie jak to było w przypadku współpracy z Jurajem Jakubiską. To naturalne, że odpowiada mi współpraca z człowiekiem, który myśli podobnie, ma takie samo spojrzenie na świat.

 

Niedawno przeprowadzałam wywiad z Allanem Starskim, który stwierdził, że przyszłość kina europejskiego i światowego widzi właśnie w koprodukcji. Pan też jest tego zdania?

Żyjemy w krajach, w których brak dostatecznej ilości środków finansowych na projekty kulturalne. To duży błąd, bo kultura w każdym społeczeństwie jest bardzo ważna. Lekarz leczy, rolnik żywi, a zadaniem ludzi kultury jest humanizacja społeczeństwa, rozwijanie jego wartości duchowych, co w efekcie pozwala temu społeczeństwu lepiej się rozwijać.

Zaniedbanie sfery kultury wpływa negatywnie na każdą społeczność – widać to potem w tendencjach nacjonalistycznych, spadku zdolności do tworzenia narodowego, dostatecznie dużego produktu gospodarczego. Dlatego producenci szukają źródeł finansowania w różnych krajach.

 

Można zatem powiedzieć, że paradoksalnie niewielkie środki finansowe na kulturę w naszych krajach pomagają w nawiązywaniu kontaktów? 

Owszem, ponieważ każdy problem można traktować jak wyzwanie, a dzięki wyzwaniom człowiek się rozwija. Pokonywanie przeszkód zawsze prowadzi go o krok dalej. Na Słowacji z powodu braku odpowiednich środków finansowych w latach 2005-2006 nie wyprodukowano żadnego ważnego filmu. To zmobilizowało mnie oraz ministra kultury, panna Madariča, i pewnego mojego kolegę do pracy.

Efektem było stworzenie funduszu audiowizualnego. Dziś na Słowacji powstaje 10 pełnometrażowych filmów rocznie, ok. 15 dokumentalnych i 10 filmów animowanych. Zdarzył się cud! Na szczęście i ja mogę czerpać z tego worka pieniędzy na jeden, dwa filmy rocznie, więc jestem zadowolony. Wracając do tematu koprodukcji – ta dała mi możliwość współpracy z niesamowitymi ludźmi, jak na przykład kompozytor Janusz Stokłosa. To on napisał muzykę do kilku zrealizowanych przeze mnie obrazów, jak „Rodzina Nicky’ego“ czy „Wszyscy moi bliscy“.

W rozmowach z Januszem, dotyczących naszych wyobrażeń na temat ścieżki dźwiękowej, czasami sugerowałem, że ten lub inny wątek muzyczny mógłby nawiązywać na przykład do „Bolera“ M. Ravela czy kompozycji W. A. Mozarta. I Janusz łapał to w lot, tworząc dokładnie to, co sobie wymyśliłem.

 

Sąsiadom, którzy dzielili i nadal dzielą podobne losy, chyba łatwiej o porozumienie?

Tak, drugi aspekt naszej polsko-słowackiej współpracy dotyczy filmów, które mają wspólny potencjał kulturowy, więc to naturalne, że szuka się źródeł finansowania w tych krajach, których zagadnienia poruszane na ekranie dotyczą. Na przykład film „Gry wojenne“ miał potencjał kulturowy wspólny dla naszych obu krajów, bowiem łączy nas wspólna przeszłość, czyli wydarzenia, na które pułkownik Kukliński miał wpływ.

Trigon Production to firma, realizująca filmy o ludziach i wydarzeniach, które jakimś sposobem zmieniły świat. Czyn Kuklińskiego był przełomowy i zmienił życie nas wszystkich. Kto wie, jak by się sytuacja rozwinęła, gdyby Kukliński się nie zaangażował i nie zapobiegł wojnie atomowej? Pierwszy atak atomowy miał być skierowany na Polskę, Czechosłowację, Węgry. W ten sposób miał powstać korytarz, który udaremniłaby wejście do Związku Radzieckiego wojsk NATO.

 

Najnowszy film Władysława Pasikowskiego „Jack Strong“ wywołał w Polsce spore emocje i dyskusje, czy płk Kukliński był bohaterem, czy też szpiegiem, który zdradził swoją ojczyznę. Jak Pan myśli, był to człowiek, który zapobiegł III wojnie światowej?

Nie wiem, czy mam dostateczną ilość informacji, ale dzięki pracy nad „Grami wojennymi“ mogę powiedzieć, że Kukliński służył ideologii, ale w pewnym momencie stwierdził, że podejmowane przez niego działania zmierzają w kierunku zniszczenia kraju, w którym mieszkał. Zrobił więc to, co powinien zrobić każdy człowiek w imieniu wyższej wartości, zasady, czyli humanizmu i dobra ludzkości. Jestem przekonany, że w każdym społeczeństwie zasady wyższe powinny zwyciężyć nad jakąkolwiek ideologią.

Żadna ideologia nie może zmuszać ludzi, by umierali w jej imieniu, by szkodzili rozwojowi ludzkości. Owszem, w rozumieniu ideologii, której służył Kukliński, była to zdrada, ale jeśli na jego czyn spojrzeć z punktu widzenia społeczeństwa i jego rozwoju, wykonał bohaterski czyn. Ja jestem po stronie życia i ludzkości.

 

Kukliński za swój czyn zapłacił wysoką cenę…

Stracił dwoje dzieci. Wiedział, dlaczego tak się dzieje. Być może jego własna śmierć była dla niego wykupieniem.

 

Myśli Pan, że takie filmy interesują Słowaków?

Sądzę, że tak. Moi przyjaciele namawiają mnie, bym wydał „Gry wojenne“ na DVD, bo według nich ta pozycja powinna znaleźć się w filmotece każdego Słowaka. Oczywiście 60% populacji chce produktów filmowych, bazujących na konsumpcji podstawowej, czyli oferujących lekkie historie, podszyte emocjami. Ja je nazywam tanimi, szybkimi produktami mcdonald’sowymi , które oferują tanią i szybką rozrywkę, ale nigdzie dalej człowieka nie prowadzą.

Ci, którzy coś tworzą, chcą czegoś więcej. Dobrze, czasami, kiedy mają mało czasu, kupią sobie hamburgera w McDonald’s, ale tych hamburgerów nie jedzą codziennie. Podobnie jest w sferze kultury – tak, można od czasu do czasu się rozerwać, ale każdy odpowiedzialny człowiek poszukuje, chce się rozwijać, kształcić, iść dalej. To właśnie rozwój gwarantuje człowiekowi jego konkurencyjność – kiedy przestaje się rozwijać, wyprzedzają go inni.

 

Jest Pan więc zdania, że widzom trzeba oferować coś wartościowszego, z wyższej półki, by motywować ich do rozwoju?

Tak, bo w przeciwnym razie, owszem, zapełnimy kina i zarobimy, ale kultura nie będzie pełnić swojej funkcji. Chętnie o tym mówię też moim studentom, powołując się na starożytną Grecję, w której nie było telewizji, radia, gazet, ale za to społeczeństwu oferowano pewien produkt, który nazywa się teatr.

Grecy musieli systematycznie chodzić do teatru i oglądać dramaty. Czym więc są dramaty, które dziś oglądamy w kinach czy w teatrach? To instrukcje obsługi, jak żyć obok siebie, żyć razem, żeby się nawzajem nie pozabijać. Formułują one wzorce zachowań, by widzowie mogli je naśladować i przez to stać się użytecznymi, by ich życie było wartościowsze. Zadaniem kultury jest podsuwanie takich instrukcji obsługi, dawanie impulsów, potrzebnych do rozwoju społecznego.

 

Jaką instrukcję obsługi przyniósł film „Pokłosie“?

To refleksja nad tym, byśmy krytycznie spojrzeli na siebie, nie szukali winy w innych. Ludzie są zdolni podnieść rękę na kogoś, kto nie umie się bronić. Film ten jest swoistym spojrzeniem w lustro, uczy, by nie potępiać innych, ale przyjrzeć się sobie i swojemu życiu, w którym być może trzeba coś zmienić.

 

Temat wydawania Niemcom czy wręcz mordowania Żydów podczas II wojny światowej przez Polaków rezonuje w polskim społeczeństwie już wiele lat i wciąż jest to temat drażliwy. Jak z nim radzą sobie Słowacy?

Słowacy jeszcze nie dojrzeli do takiego etapu jak Polacy, by dokonać rozliczenia historycznego, przeprowadzić swoiste katharsis. Bo przecież Słowacja powstała jako państwo faszystowskie i do tej pory z tym fenomenem nie umie się zmierzyć. Swoje narodziny zawdzięcza komuś, kto był mordercą! Ta trauma drzemie w narodzie.

Każdy lider swoimi decyzjami odpowiada za czyny. W naszym kraju znalazł się taki, który postanowił chronić naród słowacki za cenę życia innych. Do dziś mamy dylemat, czy to było moralne, bo przecież wielu ludzi zagazowano, by Słowacy mogli przeżyć. Brak nam jeszcze odwagi, by o tym mówić, nazywać rzeczy po imieniu.

I to, być może, jest wyzwaniem, na przykład dla artystów?

Juraj Kukura (słowacki aktor – przyp. od red.) w kierowanym przez siebie Teatrze Arena podjął się tego wyzwania i wystawił monodram „Tiso” w reżyserii Rastislava Balleka, ze świetnym Mariánem Labudą w roli tytułowej, ale… wie pani, naród musi dojrzeć. Potrzeba chyba więcej czasu, by zmierzyć się z tym zagadnieniem.

 

Jest zainteresowanie filmem „Pokłosie“, który trafił niedawno do słowackich kin?

Procentowo film obejrzała tu podobna liczba widzów jak w Polsce, ale – wiadomo – Polaków jest 40 milionów, a Słowaków tylko 5, więc trudno mówić o jakimś dużym sukcesie, jeśli chodzi o oglądalność tego filmu na Słowacji. Poza tym w kinach dominują produkcje amerykańskie i zanim widz zdąży się zorientować, że na ekrany wszedł jakiś film innej produkcji, to jego miejsce zajmuje kolejny obraz rodem z Hollywood.

 

W Pańskiej firmie przy podejmowania decyzji o realizacji danego projektu ważniejsze są oczekiwane dochody z filmu, czy poruszany w nim problem?

Zawsze jest to balansowanie pomiędzy. Część naszych produktów to publicystyka, programy dla telewizji, które tworzą bazę ekonomiczną dla firmy. Z kolei ta daje możliwość robienia wartościowych filmów, poświęconych tematom ważnym dla społeczeństwa.

Jakie ma Pan plany na przyszłość? Będą wśród nich filmy polsko-słowackie?

Ostatnie święta Bożego Narodzenia spędziłem w Warszawie, gdzie spotkałem się z Juliuszem Braunem – szefem Polskiej Telewizji, który jest zainteresowany wspólną produkcją serialu. W siedzibie naszej firmy, pięcioro drzwi dalej, powstaje właśnie scenariusz. Serial dotyczy nas – Polaków, Słowaków, Czechów – a opiera się na historii naszych były socjalistycznych ojczyzn.

Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 4/2014