Obok Polski

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Polska mojego dzieciństwa to Polska „bezgrzeszna”, kraj, w którym żyją ludzie dobrzy i prawi. Taką widziałam ją w swojej wyobraźni. Była to Polska tuż za miedzą, na wyciągnięcie ręki, ale prowadziła do niej okrężna droga. Co roku podczas wakacji jeździłam z mamą do bliskich krewnych, mieszkających we wsi, oddalonej od mojej rodzinnej Karwiny o ok. 10 km.

Tylko że ciocia z wujkiem mieszkali w Polsce, a my w Czechosłowacji. Przez przejście graniczne w Czeskim Cieszynie mieliśmy do siebie trzy razy dalej. Po mojej stronie granicy niektórzy ludzie mówili po polsku, inni po czesku. Po tamtej, w Cieszynie za Olzą, słyszałam już tylko polską mowę.

„Dlaczego w Cieszynie nie ma Czechów?” – zapytałam kiedyś. „Skąd by się tam wzięli?” – ofuknęła mnie mama. Nie miałam odwagi pytać dalej, ale stało się dla mnie jasne, że tam mieszkają tylko Polacy, a tu Polacy i Czesi.

Polska szkoła podstawowa w Karwinie i średnia w Czeskim Cieszynie były dla mnie rzeczą oczywistą. Mimo że do szkoły czeskiej miałabym bliżej. Po maturze wybór też był prosty. Studia w Polsce. Na moim, humanistycznym kierunku na szczęście większość osób dobrze wiedziała, co to jest Zaolzie i nikt nie nazywał mnie Czeszką.

Nie czułam się obco. To raczej powroty do domu były nieprzyjemne – te pierwsze zetknięcia z ziemią rodzinną, upstrzoną wielkimi świecącymi nawet w dzień czerwonymi gwiazdami, i z ludźmi, coraz częściej identyfikującymi się wyłącznie z narodem czeskim.

Czeska interpretacja czasu „Solidarności” na początku lat 80. utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinnam zostać w Polsce. Stało się inaczej. Przenosząc się z mężem z Polski z powrotem na Zaolzie, a potem rodząc tu dzieci, pomnożyłam ilość Polaków w tym regionie. Mąż, posiadający wyższe wykształcenie, został robotnikiem, bo miał problemy z językiem czeskim, a nie otrzymał zezwolenia na pracę w Polsce.

Zdecydowaliśmy, bo mieliśmy tę możliwość, że dzieci będą miały obywatelstwo polskie, mimo że państwo nie przewidywało pomocy materialnej dla matek, które urodziły cudzoziemców, a tak było właśnie w moim wypadku.

Kiedy czasy się zmieniły, skorzystaliśmy z okazji i załatwiliśmy dzieciom także czeskie dokumenty, by miały podwójne obywatelstwo: polskie i czeskie. Staraliśmy się im też tłumaczyć zawiłości historyczne Śląska Cieszyńskiego, na którym przyszły na świat, regionu sztucznie przeciętego w 1920 roku i podzielonego na część polską oraz czeską, w której w tamtych czasach znalazło się nagle ponad 120 tys. Polaków.

By miały argumenty w dyskusji i umiały się przeciwstawić, kiedy przybysze z rdzennie czeskich ziem lub neofici czescy będą im wmawiać, że są elementem obcym, i radzić, by wracały do Polski.

Żeby umiały wytłumaczyć, iż są u siebie, i wyliczyć interlokutorom wartości, płynące ze współistnienia obok siebie dwóch narodów i przenikania się ich kultur. Żeby potrafiły wyjaśnić, w jaki sposób mniejszość wzbogaca większość.

Bo wielu miejscowych Czechów widzi nas tylko w kontekście niezrozumiałych dla siebie postulatów o dwujęzyczne napisy czy sporów o utrzymanie polskich szkół. Po co wam, mówią, tablice z polskimi napisami, kiedy znacie język czeski?

Wydaje im się, że egzekwowanie praw mniejszości wymierzone jest przeciwko nim. Ponad tymi podziałami lokalnymi kwitnie natomiast przyjaźń na najwyższym szczeblu – z perspektywy Pragi stosunki polsko-czeskie należą do najlepszych w historii.

Zmniejszająca się nieustannie liczba niespełna czterdziestotysięcznej dziś społeczności polskiej na Zaolziu jest dowodem na to, że niełatwo być tu Polakiem. Prościej ulec presji, niż trwać w wierności spuściźnie przodków, nieustannie zadając sobie pytanie, w imię czego należy pozostać mniejszością,jeśli Czesi nas nie rozumieją, a Polska nie potrzebuje.

Ale nie ma już granicy na Olzie i może z czasem znikną również granice mentalne.

Czesława Rudnik, Karviná

MP 6/2010