ROZSIANI PO ŚWIECIE
Kiedy byłem studentem krakowskiej AGH, miałem w pewnym momencie szansę studiowania w Związku Radzieckim, ewentualnie w Niemczech bądź w Austrii. To były czasy tzw. wczesnego Gierka, kiedy Polska – szczelnie skryta za komunistyczną kurtyną – próbowała nieco otworzyć się na Zachód.
Ale to właśnie wtedy powiedziałem sobie, że przecież jestem Polakiem, że tutaj, nad Wisłą jest moje miejsce, mój dom, moja rodzina – czegóż więc mam szukać po świecie… I nigdzie nie wyjechałem.
Wyjeżdżałem jedynie na krótkie wycieczki do różnych krajów europejskich – początkowo jako turysta, a potem jako pilot tychże wycieczek, organizowanych przez „Juventur”.
Ale któregoś dnia, żyjąc w Tarnowie w wolnej już, demokratycznej Polsce, opuściłem ją – wbrew studenckiemu przyrzeczeniu. Wyjechałem w sierpniu 1995 roku, bo – po różnych, nienajlepszych doświadczeniach – chciałem coś w swoim (naszym) życiu zmienić. Kiedy w sierpniową noc wraz z sąsiadem Zdzichem wsiedliśmy do samochodu, który powiózł nas na warszawskie lotnisko Okęcie, moja 5-letnia córeczka stała na ulicy i patrzyła z niedowierzaniem na to, co się dzieje.
Okryta czerwoną kurteczką, trzęsła się z zimna i… milczała. Żadnego słowa, żadnego ruchu ręką, po prostu stała i patrzyła, jak samochód niknie w ciemnościach. A ja płakałem, jakbym nigdy nie miał już do niej powrócić.
Umowa z żoną była taka: jadę do Stanów Zjednoczonych na rok, góra dwa. Zdobędę jakąś pracę, zarobię trochę dolarów, po czym wrócę – najpóźniej na komunię naszej córeczki.
Na lotnisku w Newark, już na amerykańskiej ziemi, czekała na nas siostra mojego sąsiada Irena z mężem Tadeuszem. Lotnisko przytłaczało swoim ogromem, Okęcie przy Newark to po prostu… kurnik.
Szybko przekonałem się, że najważniejszą monetą w USA jest tzw. kłodra, czyli 25-centówka. Do każdego automatu czy pralki trzeba wrzucać właśnie 25-centówki. Wszystko mnie szokowało. Nigdy nie śniłem o Ameryce i pewnie dlatego rozczarowywała mnie na każdym niemal kroku. Zamieszkaliśmy u Ireny na ogromnym osiedlu Ivy Hill w największym mieście stanu New Jersey – w Newark.
Obok są miasteczka Irvington, Springfield, South Orange, West Oraange… Wszędzie pełno Murzynów, bałem się chodzić po ulicach – jak potem się dowiedziałem, przestępczość w tych miastach jest bardzo wysoka. Bloki nie lepsze niż w Polsce. Domy… ach, domy – miałem wrażenie, że te prowizorycznie postawione drewniane budy zaraz zrówna z ziemią spychacz, a potem budowlańcy zaczną wreszcie budować normalne domy.
W mieszkaniach nie ma pralek – pierze się w ogólnodostępnych, olbrzymich pralniach miejskich. Mieliśmy też pralnie w każdym blokowisku na Ivy Hill. Po wrzuceniu brudnej bielizny, a potem 4 „kłoder”, czyli 25-centowek, uruchamia się pralkę, a pół godziny później wyciąga się podobno już czyste rzeczy… W takich chwilach zawsze marzyłem o wypraniu swoich rzeczy w domowej pralce w Polsce. Z czasem do tego wszystkiego przywykłem, a wiele rzeczy nawet zaczęło mi się podobać, bowiem Amerykanie z pewnością są narodem praktycznym.
Na drugi dzień po przylocie Irena załatwiła mi i Zdzichowi pracę. Przez dwa dni sprzątaliśmy ogródek pewnej starszej Amerykance i porządkowaliśmy garaż, zapchany aż po sufit mnóstwem niepotrzebnych rzeczy. Zarobiłem w ten sposób swoje pierwsze 80 dolarów. A potem zacząłem pracować w ekipie remontowo-malarskiej u Irlandczyka McMurphy’ego.
Było nas pięciu Polaków: dwóch młodych chłopaków, ja – pan w średnim wieku i dwóch panów dobrze po sześćdziesiątce. W różnych miastach w stanie New Jersey malowaliśmy domy. Nie raz, stojąc na ostatnich szczeblach drabiny na wysokości drugiego piętra, modliłem się, aby nie spaść. Praca była ciężka i niebezpieczna – boss jednak nawet nie pomyślał np. o pasach zabezpieczających przed upadkiem, bo to kosztuje. Często się pociłem… ze strachu.
Po dwóch tygodniach wynajęliśmy ze Zdzichem apartament na Ivy Hill. Po dwóch miesiącach dzięki Irenie spotkałem znajomego z Tarnowa, który pomógł mi zmienić pracę. Dnia 13 października 1995 roku, do tego w piątek, zacząłem pracować w redakcji „Nowego Dziennika” w Nowym Jorku. Przyjmował mnie do pracy założyciel i redaktor naczelny tej gazety, człowiek-legenda Bolesław Wierzbiański.
Od tej pory na Manhattan dojeżdżałem codziennie autobusem. Po ponad czterech latach przeniosłem się do Wallington, które znajduje się bliżej Manhattanu, ale wciąż w New Jersey. To najbardziej polskie miasteczko w USA – liczy 12,5 tysiąca mieszkańców, z czego 80 procent przyznaje się do polskiego pochodzenia. Stąd dotarcie do redakcji zajmuje mi około 50 minut.
Miałem więc stałą i nieźle płatną – jak na warunki amerykańskie – pracę. Poszedłem do szkoły, aby uczyć się angielskiego. Dzięki kierownictwu redakcji szybko uzyskałem pozwolenie na pracę, a potem pobyt stały, dzięki czemu mogłem pracować legalnie. Mogłem też cieszyć się z posiadania ubezpieczenia medycznego, które w tym kraju dużo kosztuje i dlatego dla wielu Amerykanów jest niedostępne.
Szybko wciągnąłem się w swoją pracę. Bywanie wśród Polonii, pisanie o jej problemach dawało i wciąż daje mi radość i satysfakcję. Mnie na początku pomogło wiele osób, więc teraz ja – kontynuując łańcuszek dobrej woli – staram się służyć pomocą rodakom. Bo dziennikarstwo, czego uczono mnie na studiach dziennikarskich w Warszawie jeszcze za władzy ludowej, jest służbą, służbą dla ludzi, z którymi się pracuje, którzy chcą nas czytać i słuchać.
Zacząłem też bywać na Światowym Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie, reprezentując „Nowy Dziennik”. To właśnie na Forum uświadomiłem sobie, jaka jest różnica między mną, a na przykład koleżankami po fachu ze Lwowa. One są Polkami, od których Polska kiedyś odeszła, a ja jestem dobrowolnym emigrantem, który kiedyś wyjechał z Polski.
Na Forum wraz z Tadeuszem Urbańskim ze Sztokholmu stworzyłem forumowy kabaret dEFEKT. Połknąłem kabaretowego bakcyla i po powrocie do Stanów stworzyłem kabaret „I po krzyku”. W listopadzie 2009 r. zorganizowałem na Greenpioncie (jest to „polska” dzielnica Nowego Jorku) III Polonijny Kabareton, z udziałem czterech kabaretów ze Wschodniego Wybrzeża USA.
W rym roku już po raz 11. wraz ze świetną polską artystką malarką Utą Szczerbą będę organizował Śniadanie Wielkanocne dla Polonii przy pomniku króla Władysława Jagiełły w Parku Centralnym na Manhattanie. Śniadania odbywają się dokładnie w Niedzielę Wielkanocną. Uczestniczy w nich od 200 do 300 osób, nie tylko Polaków. W ten sposób promujemy to bardzo polskie miejsce w sercu Manhattanu.
Także na Forum, będąc pośród Polaków z całego świata, uświadomiłem sobie, że przecież szalenie tęsknię za Polską. Mniej więcej dwa razy do roku pakuję więc walizki i… wracam do domu w Tarnowie. I trwa to już 15 lat. Ale któregoś dnia wrócę na stałe.
Janusz M. Szlechta
Od blisko 15 lat dziennikarz największej i najbardziej prestiżowej polskojęzycznej gazety w USA. Zajmuje się przede wszystkim problemami Polaków mieszkających w USA, ale interesują go także ich losy w świecie. www.dziennik.com