ROZSIANI PO ŚWIECIE
Człowiek najczęściej opuszcza swoje gniazdo pod przymusem – wypędzony przez wojny, albo głód, przez zarazę, suszę lub pożar. Czasem wyrusza prześladowany za swe przekonania, czasem w poszukiwaniu pracy lub szans dla swoich dzieci.
Ryszard Kapuściński
Na początku tamtego maja zadzwoniła Zosia, moja przyjaciółka ze szkolnej ławy, mieszkająca od matury w Warszawie, zapraszając na imieniny. Zapytała też w sposób zagadkowy, czy nie chciałabym zobaczyć kangurów. Był to rok 1981. Dużo ludzi wyjeżdżało wtedy za granicę, a ja, prześladowana przez komunistów w Domu Mody Telimena w Łodzi, gdyż byłam bezpartyjna, nie mogłam potem dostać pracy. Telefon Zosi wywołał w nas falę domysłów, gdyż Zosia, mimo że ukończyła Akademię Sztuk Pięknych, zawsze była zasadnicza i konkretna, tak jak jej dziadek generał Emil Fieldorf-Nil.
Pytanie o kangury rozbudziło moją wyobraźnię. Nie czekając na 15 maja, wybrałam się z wizytą do Warszawy. W mieszkaniu Zosi i Jorgosa zastałam licznie zgromadzoną rodzinę, gorączkowo debatującą o emigracyjnych planach wyjazdowych. Australia – kraj kangurów był brany pod uwagę jako docelowy.
Zdumiona byłam tym, że Zosia, wychowana w polskiej, patriotycznej rodzinie, decyduje się na wyjazd z Polski. Nie mogłam sobie wyobrazić siebie mieszkającej na stałe poza krajem. Owszem, czytając w młodości książki podróżnicze, przenosiłam się w wyobraźni w nieznany świat. Ale wyjechać na zawsze? To zupełnie nie wchodziło w rachubę! I choć początkowo i mnie opanowała chęć podróży, to jednak szybko ostygłam w zapale. W rezultacie Zosia z mężem i synkiem wyjechali z Polski przez Austrię i osiedlili się w Kanadzie.
A my? Po pół roku poniżającej walki o zdobycie dla dzieci chleba i innych potrzebnych artykułów żywnościowych wydzielanych na kartki też zdecydowaliśmy się na opuszczenie kraju.
Wyjechaliśmy z Polski ostatnim pociągiem przed wprowadzeniem stanu wojennego. Uniknęłam przez to internowania za moją solidarnościową działalność. W Austrii złożyliśmy dokumenty emigracyjne do kilku krajów, jednak to z Południowej Afryki przyszła natychmiastowa propozycja intratnej pracy, zgodnej z kwalifikacjami Marka. To zadecydowało o zmianie naszych planów. Nie wiedzieliśmy zbyt dużo o tym egzotycznym kraju, oprócz tego, że „…Afryka dzika jest!”.
Po siedmiu miesiącach pobytu w Austrii ze łzami w oczach żegnaliśmy ten gościnny kraj. Już na lotnisku w Wiedniu, kiedy otrzymaliśmy nasze dokumenty i wizy na pobyt stały w RPA, uwierzyliśmy, że nasza przygoda się nie kończy, ale zaczyna.
Marek oraz dzieci – Magda i Wojtek – po raz pierwszy w życiu mieli lecieć samolotem. Dzieciaki były ciekawe wszystkiego. Pytały i kręciły się po lotnisku, aby jak najwięcej zobaczyć. Kontrolerów bagażu udało się przekonać, że jesteśmy przesiedleńcami i wszystkie nasze walizy o łącznej wadze około stu pięćdziesięciu kilogramów zostały ze zrozumieniem przyjęte na pokład. Wielkość samolotu budziła respekt.
Boeing B747 Jumbo Jet to samolot zwykle używany do lotów transkontynentalnych. Nasz lot miał trwać ponad dziesięć godzin z krótkim międzylądowaniem w Madrycie. Na pokładzie znalazło się około pięciuset pasażerów, w tym pięćdziesięciu pięciu Polaków, jadących na stałe do RPA. Przejęci przeżyciami na wysokościach, nie zmrużyliśmy oka. Cały czas wsłuchiwaliśmy się w komunikaty kapitana, podającego szczegóły techniczne lotu – pułap przelotu 11 tys. metrów w temperaturze –55°C.
Lecieliśmy w nocy, więc poprzez okienka wlewał się bezkresny, nieprzenikniony mrok. Po paru godzinach zaczęło się rozjaśniać, a my byliśmy ponad chmurami, które w porze wschodzącego słońca połyskiwały srebrno-złotym różem. Nie mogliśmy oderwać oczu od tego podniebnego świata.
Wstawał dzień. Z zadumy wyrwał nas komunikat, że przelatujemy nad równikiem. Och! Wiadomość ta wprawiła nas w stan rozemocjonowania. Pierwszy nasz lot nad Afryką i równikiem! Byliśmy wysoko w górze, szczęśliwi z przeżywanej chwili i ciekawi następstw decyzji o emigracji.
Tęczowy naród
Nad ranem wylądowaliśmy w Johannesburgu, gdzie na grupę Polaków czekała tamtejsza Polonia z biało-czerwonymi flagami oraz przedstawiciele firm, w których mieli podjąć pracę. To serdeczne powitanie w mowie ojczystej na półkuli południowej, tysiące kilometrów od kraju wywołało łzy wzruszenia nie tylko u mnie i Marka, ale i u naszych nastoletnich wówczas dzieci, bacznie obserwujących zmieniające się sytuacje.
Z firmy SASOL, w której miał pracować Marek, wysłano minibus, mający nas zabrać wraz z bagażami. Zanim jednak wyruszyliśmy do oddalonego o sto sześćdziesiąt kilometrów miasteczka, przedstawicielka firmy powitała nas po polsku. Już na miejscu ugoszczono nas wspaniałym obiadem w Holiday Inn, a potem zawieziono do nowego, sześciopokojowego domu z ogrodem, specjalnie przygotowanego dla naszej czteroosobowej rodziny. Wszystko w nim było nowe, łącznie z lodówką, pełną smakowitego jedzenia, co dla nas, emigrantów z ubogiego PRL-u, było bajkową niespodzianką.
Następny dzień też przyniósł miłe zaskoczenie – firmy SASOL, witając nas w Południowej Afryce, podarowała nam kosz kwiatów, który nie mieścił się w drzwiach, oraz zasiłek na zagospodarowanie w wysokości ponadmiesięcznej pensji męża. To spowodowało, że pomimo obaw, jakie mieliśmy, przyjeżdżając do tego kraju, byliśmy zadowoleni z dokonanego wyboru. Otoczono nas opieką i pomocą. Wszędzie spotykaliśmy się z życzliwością i tolerancją. Zachłannie uczyliśmy się języka angielskiego, aby lepiej poznać ludzi i kraj, w którym przyszło nam żyć.
Mieszkając w Polsce przez prawie czterdzieści lat, wszystkie wolne dnie spędzaliśmy na kajakach czy w górach, z dala od zadymionej Łodzi. Tu, w RPA przez pierwsze półtora roku mieszkaliśmy w sąsiedztwie zakładów petrochemicznych, zatruwających środowisko. Staraliśmy się więc często wyjeżdżać poza miasto. Im lepiej poznawaliśmy język, tym odważniej wypuszczaliśmy się w ciekawe miejsca. Tak jak naszą pasją w Polsce było kajakarstwo, tak tu rozsmakowaliśmy się w safari, polując z aparatem fotograficznym na dzikie zwierzęta, podziwiając barwną i żywiołową naturę kontynentu afrykańskiego.
Poprzez podróże staraliśmy się zgłębić ten kraj jedenastu oficjalnych języków, wielu wyznań i kultur oraz całej palety kolorów skóry – od hebanowoczarnej począwszy przez brązową, na białej skończywszy. Ludzie różnych ras, narodowości, rainbow nation są życzliwi, uśmiechnięci i pogodni. Może to wynik oddziaływania na psychikę ludzką południowoafrykańskiego słońca?
Zaraz po przyjeździe doceniliśmy pomoc Polonii w sprowadzeniu około dziesięciu tysięcy Polaków w ramach emigracji niepodległościowej i stworzenie wśród miejscowych władz pozytywnego klimatu związanego z naszym osiedleniem. Mieszkający tu od II wojny światowej Polacy wyrobili sobie bowiem wśród miejscowych bardzo dobrą opinię. Byli cenieni jako świetni fachowcy, rzetelni i uczciwi. Robiliśmy wszystko, aby nie przynieść im wstydu i nie zawieść pokładanego w nas zaufania.
Po kilku latach przyjechała do nas na stałe moja matka Maria Dulska, wówczas licząca już około osiemdziesięciu lat. Aktywnie zaczęła uczyć dzieci polskiego i religii. Do ostatnich chwil długiego życia, a dożyła stu jeden lat, służyła Polakom swoim doświadczeniem życiowym, pomagając rozwiązywać trudne problemy.
Córka Magda wyszła za mąż w Polsce, ale po dwóch latach przyjechała z powrotem, aby tu urodzić i wychowywać swego syna. Nasz najstarszy wnuk Filip zdał w Johannesburgu maturę i przygotowuje się do studiów ekonomicznych. Choć urodził się w Południowej Afryce, to bardzo dobrze zna język polski.
Wojtek ożenił się z Kirsten, która jest Angielko-Niemką. Przez dziesięć lat mieszkali w Londynie, ale sześć lat temu osiedlili się w Krakowie. Trójka ich dzieci biegle mówi po polsku i angielsku, a Kirsten świetnie opanowała język polski.
Od trzydziestu lat nasze życie rodzinne jest zdominowane przez pracę społeczną. Na początku 2000 roku zostałam wybrana prezesem Zjednoczenia Polskiego w Johannesburgu. Jest to największa polska organizacja w RPA. Jestem również redaktorem naczelnym pisma „Wiadomości Polonijne”, wydawanego tu od 1948 roku. Szykuję teraz do druku 600. wydanie jubileuszowe tegoż pisma.
Oprócz wydania papierowego „Wiadomości” wysyłamy elektronicznie na cały świat. W naszych działaniach wspierają nas Senat RP i Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”. Przynosi to efekty, ożywia naszą działalność i dodaje chęci do pracy. Nasza organizacja ma też ścisłe kontakty z lokalnymi polskimi placówkami dyplomatycznymi: ambasadą RP, konsulatem RP, biurem handlu i inwestycji RP.
Po pobycie na Międzynarodowym Forum Mediów Polonijnych w Tarnowie nawiązałam elektroniczną łączność z całym światem polonijnym. To spowodowało, że choć mieszkam na półkuli południowej i „chodzę do góry nogami”, nie czuję dystansu i osamotnienia. Mam świadomość, że wszędzie biją polskie serca.
Barbara M. J. Kukulska, Johannesburg
Zdjęcie: Małgorzata Wojcieszyńska