WYWIAD MIESIĄCA
Od dziewięciu lat tańczy w Teatrze Narodowym w Bratysławie, od siedmiu jest jego primabaleriną. W młodym wieku mało komu udaje się osiągnąć taki sukces. Pochodzi ze Śląska, do szkoły baletowej uczęszczała w Gdańsku, od 14 roku życia przebywa więc poza domem rodzinnym. Tańczyła już na scenach Cannes i Wiednia, jednak to Bratysława – jak do tej pory – zaoferowała jej największe możliwości.
Podczas wywiadu udzielonego dla naszych czytelników Romina Kołodziej zdradza tajniki swojej pracy i uczy, że sukces można osiągnąć dzięki determinacji, czego dowodzi jej przykład, bowiem choć lekarze nie dawali jej szans na chodzenie o własnych siłach, to ona po wypadku nie tylko chodzi, ale i wróciła do tańca, by teraz odnosić triumfy na scenie.
Czym Panią oczarowała Bratysława, że porzuciła Pani sceny w Wiedniu i Cannes?
We Francji znalazłam się jeszcze jako bardzo młoda baletnica, tam bowiem działa balet, w którym występują bardzo młodzi tancerze, do 20 lat. Mnie zaproszono tam ponownie, mimo że miałam już 21 lat, kiedy występowałam na scenie wiedeńskiej. W Wiedniu byłam w grupie młodych tancerzy – Austriaków, Węgrów, Australijczyków – i cała ta grupa jechała na konkurs do Bratysławy.
Pojechałam z nimi z ciekawości. Skusiłam los. Nawet się wcześniej nie zgłosiłam na konkurs, tylko poszłam z marszu. Dyrektor od razu zaproponował mi pozycję demisolistki. To jeszcze nie główne solówki, ale tańce na przykład w trzy osoby. Podjęłam wyzwanie. Jednak pamiętam swój pierwszy dzień w Bratysławie, zaraz po powrocie z Francji. Chciałam uciec.
Dlaczego?
Po pobycie w Austrii czy Francji wszystko wydawało mi się tu takie inne. Nie mogłam się przyzwyczaić. Przede wszystkim mieliśmy mniejsze gaże niż za granicą. Ale było nas tu więcej zaprzyjaźnionych ze sobą tancerzy, którzy przyjechali z Wiednia, więc postanowiliśmy, że rok wytrzymamy. Nieliczni zostali dłużej. Wśród nich i ja. Jestem tu już 9 lat!
Większość odstraszyły niskie gaże?
Wielu odeszło. Marzyli o większych rolach, ale tu ich nie dostali. Poszli szukać swojego szczęścia w innych teatrach.
Pani natomiast jest tą szczęśliwą, której zaproponowano rolę pierwszej solistki. Trochę sobie Panią zyskali, a jednocześnie przywiązali tą intratną pozycją, prawda?
Myślę, że tak. Ale, wie pani, ja nigdy nawet o tym nie marzyłam. Zawsze chciałam tańczyć, ale nigdy nie sądziłam, że w tańcu osiągnę aż tyle. Owszem, marzyłam o różnych ciekawych rolach, jednak nie sądziłam, że je zatańczę.
Pani droga zawodowa jest interesująca tym bardziej, że nikt wcześniej w rodzinie nie tańczył w balecie. Jak to się stało, że zaczęła Pani tańczyć?
Byłam bardzo ruchliwym dzieckiem, więc mama, chcąc zapełnić mi czas, zapisała mnie na zajęcia z baletu. Tam dowiedziałam się, że mam predyspozycje, by zostać baletnicą. Zdałam więc egzaminy do szkoły baletowej.
Po trzech latach nauki powiedziano mi, że lepiej, bym się z baletem pożegnała, ponieważ mam wadę kręgosłupa, a ze skoliozą tańczyć się nie da. Ale ja zdążyłam się już w balecie zakochać, więc wolałam wyleczyć skoliozę (śmiech). Po prostu każdego dnia chodziłam na rehabilitacje. Do skutku.
Pani musi mieć w sobie jakąś niesamowitą determinację, bardzo kochać ten zawód, bo wiem, że miała Pani bardzo ciężki wypadek, ale nie poddała się…
Tak, miałam wypadek samochodowy, po którym powiedziono mi, że już nigdy nie będę chodzić.
Jak do tego wypadku doszło?
To było dzień przed premierą przedstawienia „Iwan Groźny“ w 2008 roku w Bratysławie. W tym przedstawieniu miałam po raz pierwszy tańczyć jedną z głównych ról. Mamy taki zwyczaj w teatrze, że przed premierą obdarowujemy się czekoladkami.
Pojechałam samochodem, by kupić te czekoladki. Przede mną jechała ciężarówka, z której wysypywał się żwir. Bałam się, że te kamyczki uszkodzą mi samochód. Kiedy wracałam z zakupów żwir ciągle leżał na drodze, a ja na zakręcie wpadłam na nim w poślizg. Wyrzuciło mnie z drogi, szybkim ruchem kierownicy chciałam na tę drogę wrócić, ale wyrzuciło mnie na drugą stronę drogi, gdzie był mostek. Dachowałam…
Z auta nie zostało nic, bo zaczęło się palić. Zdołałam wysiąść o własnych siłach. W takim szoku człowiek nie odczuwa bólu. Jeszcze wróciłam do samochodu po puenty i torebkę. Później, mimo że czułam się bardzo dobrze, przyjechała karetka i zawiozła mnie do szpitala. Tam mi powiedziano, że mam złamany kręgosłup. Dopiero wówczas poczułam, że słabną mi nogi i że nie mogę się ruszać.
Jak Pani zareagowała, słysząc tę straszną diagnozę?
Kiedy mi powiedziano, że nie będę chodzić, odpowiedziałam, że to niemożliwe. Że nie dość, że będę chodzić, to będę też tańczyć na scenie!
Skąd Pani miała taką wiarę?
Nie wiem, ale chyba bardzo tego chciałam. To nie był jeszcze czas, by skończyć karierę na scenie. Baletowi oddałam całe swoje życie: osiem godzin dziennie ćwiczeń, prób, potem wieczorne występy… Było mi żal, aby cały ten trud, pot poszedł na marne. Przecież byłam na początku kariery.
Jak długo trwało leczenie?
Lekarze powiedzieli, że to będzie trwać minimalnie rok, bo nie mogłam siedzieć. Kiedy nauczyłam się wstawać, mogłam stać lub siedzieć. Skierowano mnie na rehabilitację. Ponieważ tak bardzo pragnęłam wrócić do normalnego życia, to chciałam wszystko przyspieszyć, więc wykonywałam dwa razy więcej ćwiczeń.
Jak mi powiedziano, że jakieś ćwiczenie powinnam wykonać dwadzieścia razy, to ja powtarzałam je razy pięćdziesiąt. Lekarze byli zaskoczeni, powiedzieli, że stała się rzecz niemożliwa, byli pełni podziwu dla mnie, że tyle wytrzymałam. Wszystko to trwało zaledwie trzy miesiące.
Pewnie słowaccy lekarze mają teraz specjalną szufladkę z napisem „cud”?
(Śmiech) Miałam bardzo dobrego rehabilitanta, który powiedział, że u mnie widać efekty, ponieważ systematycznie potrafię pracować nad swoim ciałem, co dało wyniki.
To bardzo ważne, co Pani mówi. To oznacza, że ćwicząc, można wiele w życiu zmienić. Ludzie często porzucają rehabilitację czy ćwiczenia, nie widząc natychmiastowych efektów…
A szkoda, bo dużo zależy od samozaparcia. Jeżeli człowiek bardzo chce coś osiągnąć, to jest w stanie to zrobić! Jestem tego przykładem. Nie zmierzam jednak do celu za wszelką cenę, po trupach, ale kiedy czegoś chcę, to zrobię bardzo wiele.
Po tych trzech miesiącach wróciła Pani na scenę i zagrała tę wymarzoną rolę?
Zagrałam inną rolę, natomiast tę rolę zatańczyłam tylko raz, ale trochę później. A wracając do wypadku, ta smutna sytuacja pokazała mi, że jestem otoczona ludźmi, którym na mnie zależy. Wtedy poczułam, że wszyscy moi koledzy z pracy stoją przy mnie.
W dzień premiery mimo stresu, który zwykle jej towarzyszy, przyjechali do mnie do szpitala wszyscy – i tancerze, i choreograf, i dyrektor. Czułam, że nie jest im obojętny mój los. Może też właśnie dzięki nim wyzdrowiałam?
Przygotowując się do wywiadu, zajrzałam między innymi na Pani profil na jednym z portali społecznościowych i znalazłam tam opublikowany przez Panią cytat: „W życiu człowieka najważniejsze są dwa dni: ten, w którym człowiek się urodził i ten, w którym odkrył, dlaczego się urodził“. W Pani przypadku chyba nie ma wątpliwości, że sensem Pani życia jest balet?
(Śmiech) Nie tylko balet. Jest jeszcze mój syn i to on jest na pierwszym miejscu.
Da się pogodzić karierę baletnicy z macierzyństwem?
Jest to bardzo trudne, ale staram się. Większość baletnic macierzyństwo odkłada na później, ale ja się cieszę, że zostałam mamą – to najlepsze, co mi się mogło przytrafić. Dziś mój synek ma trzy latka, a ja nadal tańczę. Wróciłam do formy po trzech miesiącach. Wszyscy pytali, czy jestem z innej planety (śmiech).
Dziś, wie pani, tańczę z innymi uczuciami, inaczej przeżywam sztukę. Zyskałam jakby jeszcze inny wymiar postrzegania i przeżywania. Poza tym, kiedy mam trudniejszy dzień, wystarczy, że spojrzę na synka po powrocie z pracy, a całe zmęczenie mija.
Pójdzie w ślady mamy i będzie baletmistrzem?
Nie chciałabym. To bardzo ciężki zawód. Wiem, ile kosztuje sukces, jak trudną drogę trzeba przejść, by go osiągnąć. Nie chciałabym, żeby moje dzieciątko tak cierpiało.
W tym zawodzie przeważa cierpienie czy radość?
Radość odczuwamy, kiedy stoimy na scenie, ale ja wiem, ile to kosztuje wysiłku, pracy, potu, łez. Chociaż syn ma bardzo dobre predyspozycje…
Piruety już robi?
Szpagat robi. Kiedy widzi, jak tańczę, stara się mnie naśladować.
Rozmawia Pani z synkiem po polsku?
Ze mną rozmawia po słowacku, a z moimi rodzicami po polsku. Często korzystam z ich pomocy. Kiedy jestem bardzo zapracowana, to zawożę syna do dziadków, do Piekar Śląskich. Nikolasek, ponieważ posyłam go na zajęcia z angielskiego, włada też trzecim językiem. Myślę, że w dzisiejszych czasach znajomość języków to ważna sprawa.
Jak zareagowali Pani rodzice na fakt, że córka mieszka w Bratysławie?
Oni byli przyzwyczajeni, że nie ma mnie w domu. Wyjechałam do Gdańska, do szkoły baletowej, kiedy miałam 14 lat. Pogodzili się z tym, że nie wrócę do Polski.
Nie wróci Pani do Polski?
Oczywiście powtarzam sobie, by nigdy nie mówić nigdy, bo dostaję różne propozycje z Polski. Ostatnio spotkałam się z pewnym kolegą, który mieszka za granicą, a który planuje powrót do Polski, by coś nowego zrealizować w balecie, i chce mnie zainteresować tym projektem. Mało tego, otrzymałam też propozycję z Warszawy, z Teatru Narodowego.
To kusząca propozycja?
Nie wiem, czy umiałabym się przestawić na życie w Polsce. Nie mogę jednak kłamać, że nie myślałam o tym (śmiech).
To już zamknięta sprawa?
Nie, nadal otwarta, wciąż jeszcze mogę wyrazić swoje zainteresowanie tą pracą. Warszawa to jednak większa stolica i chyba mają tam teraz bogatszy repertuar. Mają też możliwości współpracy z bardzo dobrymi choreografami…
Ale Panią chyba wciąż coś tu trzyma…
Tutaj już sobie wybudowałam pozycję. Właściwie, kiedy myślałam o wyjeździe stąd, nigdy nie myślałam o powrocie do Polski, ale o innych scenach.
A o czym Pani marzy? Jakie sceny chciałaby Pani podbić?
Nie wiem, czy to dotyczy scen. Mam 29 lat i chciałabym skończyć karierę szybciej niż moje słowackie koleżanki. Chciałabym, żeby publiczność zapamiętała mnie z tych najlepszych lat. No i muszę jeszcze wymyślić, czym będę się potem zajmować.
A ma Pani jakieś pomysły?
Mam kilka, ale nie do końca są one sprecyzowane. Muszę je poukładać w sobie. W tej chwili chyba jeszcze nie jestem gotowa, by zejść ze sceny. Na pewno będę tańczyć jeszcze rok, do 30 urodzin. I może w ciągu tego roku coś wymyślę sobie na przyszłość.
Zdarzyło się kiedyś tak, że słowaccy koledzy dali Pani odczuć, że zajęła Pani najlepsze miejsce w balecie, które mogła zdobyć Słowaczka?
Nikt mi tego nie powiedział wprost, ale czułam to wielokrotnie. Myślę, że wszyscy mamy takie same szanse, zależy tylko od nas, jak je wykorzystamy. Człowiek musi bardzo dużo pracować, by coś w życiu osiągnąć. Nikt nam niczego nie da za darmo, nic nam z nieba nie spadnie. Kiedy przyszłam do teatru, miałam taką samą szansę, jak inni. Ja swoją szansę wykorzystałam!
Spotkała się Pani jako Polka z pozytywnym przyjęciem na Słowacji?
Tylko pozytywnym. Na początku pytano mnie o pochodzenie, teraz już wszyscy mnie znają i biorą za swoją.
A może są jeszcze jakieś role, które chciałaby Pani zatańczyć?
Bardzo chciałabym zatańczyć całe przedstawienie „Don Kichota“. Miałam możliwość tańczyć tylko jakieś wariacje. To jest jedyne przedstawienie, o którym marzę od dzieciństwa. Tańczyłam właściwie wszystko, począwszy od „Śpiącej królewny“ poprzez „Dziadka do orzechów“, „Bajaderę“… Akurat tu, od kiedy przyjechałam do Bratysławy, nie było „Don Kichota“. Mam nadzieję, że może jeszcze będzie.
Rozmawiamy w przededniu wakacji. Teatry najczęściej podczas lata mają dłuższą przerwę. Jak więc Pani spędza lato?
Nasz urlop trwa sześć tygodni. Potrafię to docenić. Taka rozłąka na pewno pomaga w odbudowaniu kontaktów z kolegami i koleżankami z pracy. Ciało też sobie odpocznie od codziennych, intensywnych ośmiogodzinnych ćwiczeń, prób i spektakli. Ja podczas wakacji włączam się w inne projekty, ponieważ dostaję zaproszenia z różnych teatrów, by wystąpić na ich scenach. Wyjeżdżam więc za granicę, ale po to, by tańczyć.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: Stano Stehlik