Śni mi się Wilno

 ROZSIANI PO ŚWIECIE 

Majątek mojego dziadka Giełwanowskiego w czasach II Rzeczypospolitej leżał tuż na granicy. W dolince, przy krynicy zaczynała się Litwa. I jak byłam dzieckiem, to na ryby, grzyby czy pastwisko szło się „na Litwę”, czyli za dom, gdzie zaczynał się las. Bo Litwa była przecież tam. A tu, po tej stronie? Jak było nazwać tę naszą ziemię? Formalnie to już była Litwa w ramach ZSRR. Polska przecież była daleką za granicą.

Moi rodzice nie urodzili się już w Polsce, mieli radzieckie paszporty, wpisane do nich wypaczone nazwiska i otczestwa, ale w rubryce narodowość – Polak. Z małej litery. Dziadkowie i starsi ludzie posługiwali się piękną polszczyzną i często wspominali, jak to było za polskich czasów. I jak wielu krewnych i znajomych wyjechało do Polski po wojnie. A oni zostali, bo nie wszyscy mogli i chcieli wyjechać. Jak na ich ziemi porobili kołchozy. I jak przyjezdni Rosjanie i Litwini pozajmowali domy, ziemie, stanowiska, dobytek.

W Pikieliszkach pod Wilnem, gdzie rosłam, w letniej rezydencji Marszałka Piłsudskiego urządzono biuro kołchozowe, pomieszczenia służbowe, bibliotekę. Część dworku zajmowała wtedy wielodzietna rodzina. I to z tymi dziećmi eksplorowaliśmy piwnice i strychy starego dworu, znajdując stare książki i monety z wizerunkiem Piłsudskiego.

Wszyscy w okolicy rozmawiali po polsku, a nawet nieliczni przyjezdni Rosjanie, Litwini czy Białorusini z czasem zaczynali posługiwać się tutejszą, śpiewną polszczyzną, wżeniali się w polskie rodziny, a nawet oddawali dzieci do polskiej szkoły. Bo obok zawsze była i do dziś jest polska szkoła, zbudowana przez Marszałka. Moja szkoła.

Potem była matura w Polskiej Szkole Średniej nr 19 w Wilnie, mocnej, krzewiącej polskie tradycje. Po niej studia polonistyczne na Uniwersytecie Pedagogicznym, też w Wilnie, praca w katedrze i w dziekanacie tej uczelni, wśród wileńskich, czasem lwowskich czy grodzieńskich Polaków. Na kilka lat oczarowała i wciągnęła mnie scena Polskiego Studia Teatralnego.

W 1992 roku powstało polskie radio w Wilnie „Znad Wilii“. Czysty entuzjazm, gorliwość i żar! Swoje, swojskie, polskie radio, nadawane tylko dla Wilna i okolic. Spędziłam w radiu najwspanialszych 16 lat. Nigdy i nigdzie nie chciałam wyjeżdżać z Wilna. Tam jest moja Mała Ojczyzna. Moja Polska. Najdroższe miejsce na świecie.

Teraz jestem w Kanadzie. Już 5 lat. I każdej nocy śni mi się Wilno – miejsca i ludzie, których kocham i za którymi tęsknię. Ale mojego męża kocham bardziej. I dlatego jestem tu, w Winnipegu, w samym środku prerii.

Dziwne koleje losu. Na XIII Forum Mediów Polonijnych poznałam Irka Lemansa. Reprezentował Radio Polonia z Kanady. Nie wierzyłam w żadne ckliwe „drugie połówki pomarańczy”, „leki na całe zło”, „swoje odbicie w duszy innego człowieka”. Aż tu nagle okazało się, że istnieją. Nie wiedziałam, że w jednym człowieku mogą tkwić i – rzucać się w oczy – ujmująca osobowość, imponująca aparycja, powalające poczucie humoru, energia, siła, zaangażowanie, otwartość, aktywność i odkrywane coraz to nowe pokłady przymiotów – dobroć, szlachetność, odpowiedzialność, wrażliwość, opiekuńczość, poświęcenie, pracowitość, precyzyjna dokładność (z zawodu jest inspektorem jakości). To nieprawda, że idealni mężczyźni nie istnieją.

Zaczęły się kilkuletnie podróże na trasie Litwa-Polska-Kanada, aż należało podjąć decyzję, co dalej. Wzięłam w radiu trzymiesięczny urlop, bilety w obie strony, 2 walizki i razem z moim dwunastoletnim synem Mateuszem w październiku 2008 r. wylądowałam w Winnipegu z myślą, że się rozejrzymy i wtedy postanowimy, co dalej. Po czyściutkim, wypieszczonym, miłym, eleganckim Wilnie Winnipeg zaskoczył szpetotą, prostotą, brudem. Miasto – nieatrakcyjne, przyroda – surowa. Zima trwa pół roku, drugie pół upały i inwazja komarów. Ludzie – mieszanka narodów z całego świata.

Byliśmy na wizycie turystycznej, czas gonił. Wracać czy zostać?

Jak się okazało, Irek w tym czasie wcale się nie zastanawiał, tylko działał. Zapisał Mateusza do publicznej szkoły, dostępnej tylko dla stałych rezydentów i obywateli Kanady, szukał domu do kupienia, organizował „wedding social” – popularny preryjny zwyczaj przedślubnej zabawy, podczas której zbierane są pieniądze dla młodej pary. Zostaliśmy.

Ślub wzięliśmy w marcowy, biały i słoneczny dzień. W stylu mojego męża. W dzień ślubu z Mateuszem wyruszyli na polonijny kulig organizowany przez „Sokół”, by relacjonować go dla radia, ja do godz. 17.00 pracowałam w studiu radiowym. Na godzinę 18.00 zdyszani gnaliśmy zamówioną limuzyną do polskiej restauracji „Polonez”, gdzie czekała na nas urzędniczka, udzielająca ślubów po polsku, oraz kilkadziesiąt zaproszonych par najbliższych przyjaciół.

Aby otrzymać akt ślubu w Kanadzie, nie potrzeba być nawet rezydentem tego kraju. Ślub można wziąć 24 godziny po zgłoszeniu się do urzędu. Nikt nas nawet nie zapytał o jakiekolwiek dowody anulowania poprzednich związków, chociaż te mieliśmy oczywiście przygotowane.

Pierwsza praca po przyjeździe do Kanady to umawianie wizyt i wypełnianie formularzy dla firm ubezpieczeniowych w gabinecie polskiego dentysty. W rok po przeprowadzce! Wyjątkowo szybko, jak na Kanadę, udało się uzyskać pobyt stały, co w prawach niemal dorównuje uzyskaniu obywatelstwa. Takie zezwolenie uprawnia do bezpłatnej nauki języka angielskiego i zatrudnienia.

Kupiliśmy dom. Agent nieruchomości namawiał, żebyśmy nie zwracali uwagi na chwasty i wykrzywiony płot, bowiem bungalow położony jest w cichym miejscu, ma wygodny rozkład i okazyjną cenę. I rzeczywiście, wiele razy dziękowaliśmy mu za ten dom, a zwłaszcza za sąsiada, Kanadyjczyka, który jest jak brat bliźniak mojego męża Irka – rozumieją się niemalże bez słów i wspierają w każdej sytuacji. Najważniejszym tematem rozmów jest dla Kanadyjczyków dom – mogą o nim rozmawiać w nieskończoność: o jego kupnie, remontach, wielkości działki, dzielnicy czy garażu.

Pewien nasz przyjaciel pomagał nam w remoncie i, jak się potem okazało, po cichu szacował nasze skromno domostwo. Po co? Otóż wracając pewnej soboty z radia, zastaliśmy naszą uliczkę wręcz zablokowaną niezliczoną ilością samochodów. Czyżby ktoś organizował tu imprezę? A kiedy otworzyliśmy drzwi, okazało się – co za niespodzianka! – że to nasz dom jest pełen ludzi! Ponakrywane stoły, pyszne dania, alkohol, kwiaty… Słowem – parapetówka! I kosiarka do trawy w prezencie.

Wzruszające chwile, za którymi stali nasi polscy przyjaciele. Powodów do wzruszeń było jednak o wiele więcej. Choćby wtedy, kiedy na świat przyszło nasze dziecko. Albo wtedy, kiedy byłam sama z maleństwem w domu, a właściciel sklepu mięsnego (Polak) z żoną i współpracownikami wręcz wtargnęli do naszego domu z pełnymi tacami wyrobów i torbami prezentów, organizując nam „baby shower“.

Tacy są tu nasi rodacy na prerii. Pracowici, pomocni, przyjaźni. Nikt tak dobitnie jak Melchior Wańkowicz w „Tworzywie” nie opisał trudów pierwszych przybyszy z polskich ziem na rozległe i surowe tereny Manitoby. Potem wojenne wspomnienia i drogę do Winnipegu, zatytułowane „Przez boje, przez znoje, przez trud – kombatanckie losy”, spisał Kazimierz Patalas. Z kolei Jerzy Pawlak, tutejszy lekarz, swoje doświadczenia opisał w książce „O’Kanado! czyli zmagania lekarza emigranta”.

W prowincji Manitoba, liczącej 1,2 mln mieszkańców, według danych encyklopedycznych Polacy stanowią ok. 7% ludności. Teoretycznie to 80 tys. osób, ale często są to osoby, deklarujące tylko polskie pochodzenie. Już w drugim, trzecim pokoleniu dzieci z polskich rodzin przestają mówić po polsku. I nie pomaga to, że działa tu kilka polskich organizacji, jest kilka polskich sklepików, dwa polskie kościoły i dwa inne, w których odbywają się polskie msze, oraz jedna polska sobotnia szkoła.

Zresztą ostatnio zaledwie kilkaset osób bierze czynny udział w polskich przedsięwzięciach i imprezach różnego typu. „Ludzie, opamiętajcie się!– wołał w Radiu Polonia Krzysztof Zakreta z Chicago, organizator koncertów polskich artystów w USA i Kanadzie. – Nikt nie przyjedzie tu z występami, jeżeli nie będziecie przychodzić”. A przychodzi coraz mniej. Polonia się kurczy. Nie lubię tego określenia Polaków za granicą i nie zaliczam siebie do Polonii. Jestem Polką z Wilna. A już w żadnym przypadku nie Polonusem.

Tu, w Kanadzie, wielu Polaków znalazło sens i cel swojego życia. Do nich należy Marian Jaworski, który od 13 lat stoi na czele Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego Sokół Winnipeg i jest prawdziwym wzorem społecznika i dyplomaty. Są wśród nich Lech i Grażyna Gałęzowscy, kolejni prezesi Kongresu Polonii Kanadyjskiej okręg Manitoba, którzy przez lata w wolnych chwilach zwiedzali bezkresne prerie i puszczę w poszukiwaniu śladów pierwszych polskich osadników, fotografowali opuszczone polskie kościoły i organizowali wystawy.

To także Barbara Torka, od niemal 30 lat dyrektorka polskiej szkoły, dr Włodzimierz Czarnecki, konsul honorowy RP w Manitobie, który wraz z żoną po śmierci syna, studenta medycyny, założył fundację wspierającą studentów polskiego pochodzenia, czy Ryszard Czajka, założyciel jednej z najlepiej prosperujących firm, który ściągnął do Winnipegu ogromną rodzinę swoją i żony i teraz cały ten klan pracuje, działa w organizacjach, a młodzież tańczy w polskim zespole. Spotkać tu można ludzi godnych najwyższego podziwu i ludzi strasznej ciemnoty, którzy od dziesięcioleci stąd się nie ruszyli, Polskę pamiętają sprzed 30 lat, a do radia przychodzą popatrzeć na „ruską” żonę, którą redaktor przywiózł sobie do Kanady.

Irek czuje się tu u siebie. Przybył do Winnipegu 25 lat temu. Wyjechał najpierw do Niemiec, a potem do Kanady. Tu założył firmę, potem zaczął pracę jako kontroler jakości w fabryce autobusów MCI. Od prawie 20 lat społecznie prowadzi polskie radio, od wielu lat jest zaangażowany w działalność Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego Sokół Winnipeg, prowadził drużynę piłkarską, organizuje występy, relacjonuje w radiu wydarzenia, jest stale wśród ludzi.

To, z jakim ciepłem i sympatią przyjęli nas z synem jego znajomi i przyjaciele, przerosło moje oczekiwania. Straciłam rachubę zaproszeń na obiady, prywatki, spotkania bardziej i mniej formalne. Dziesiątki, setki nowych twarzy do zapamiętania, ale to było przyjemne zadanie.

Teraz prowadzę lekcje w sobotniej polskiej szkole, tłumaczę wiadomości do tygodnika „Czas-Związkowiec”, pomagam Irkowi w radiu, trzy razy tygodniowo chodzę z córką na angielski do szkoły. Jestem zajęta, szczęśliwa, mam dom, rodzinę, przyjaciół.

Latem zeszłego roku udało się nam polecieć do Wilna. Ledwo znaleźliśmy się na płycie wileńskiego lotniska, a już rozległa się muzyka: „To Wilno, znad Wilii bystrych fal…”. Tak witał nas szwagier Ryszard Bryżys, znany wileński muzyk, z akordeonem, a cała rodzina z kwiatami… Radość nie do opisania. Nie mogłam się Wilnem nacieszyć – krążyłam ulicami bez celu i sensu, odwiedzałam wszystkich bez zapowiedzi i zaproszenia.

Mój mąż pokochał Wilno od pierwszego wejrzenia. On, szczeciniak, był przekonany, że za Białymstokiem kończy się świat, a tym bardziej Polska. Teraz, gdyby warunki na to pozwoliły, spakowałby wszystko i przeniósł się do Wilna. Tamtego lata, podczas pobytu na Litwie, pewnego wieczora jechałam do koleżanki, by odwiedzić ją w nowym domu pod Wilnem.

Mijałam swojskie wioseczki, a moja dusza utęskniona, jak u wieszcza, wyrywała się do tych pagórków leśnych, do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, i zalewałam się łzami. Dlaczego właśnie dla mnie zabrakło miejsca na tej ziemi, za którą tak tęsknię, która jest jak zdrowie? Wierzę jednak, że kiedyś tu wrócę i już nie wyjadę. I tak marzę wspólnie z moimi wileńskimi przyjaciółkami z Nowego Jorku, pracującymi dla słynnego domu mody na Manhattanie, o powrocie, o pozostawionej na Litwie rodzinie, o rodzinnym domu na wzgórzu, o bocianach, kozach i gęsiach…

Sabina Giełwanowska-Lemans, Kanada

MP 2/2014MP 3/2014