Izabela Trojanowska: „Byłam buntowniczką“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Pierwsze sukcesy zaczęła odnosić na początku lat 70. jeszcze pod nazwiskiem panieńskim Schütz. Potem zasłynęła jako aktorka, by na przełomie lat 70. i 80. wrócić na scenę muzyczną.

Była wtedy ikoną mody, a jej przeboje „Karmazynowa noc“, „Wszystko, czego dziś chcę“,  „Pieśń o cegle“ czy „Tyle samo prawd ile kłamstw“ śpiewała cała Polska. Potem na jakiś czas słuch o niej zaginął, bowiem wyemigrowała na Zachód. Na ekrany TVP wróciła 17 lat temu, wcielając się w postać Moniki Ross-Nawrot w serialu „Klan“. Wydała też kolejne płyty, nadal koncertuje. O barwnym życiu Izabeli Trojanowskiej, jej sukcesach i rozczarowaniach udało mi się porozmawiać z artystką w Wiedniu, przed koncertem Budki Suflera, z którą występowała gościnnie.

 

Pierwsze sukcesy sceniczne osiągnęła Pani na Festiwalu Piosenki Radzieckiej, potem na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Jak do tego doszło?

W moim rodzinnym domu muzyka była obecna zawsze: bracia grali na gitarach, mama nuciła sobie piosenki Przybylskiej, Kunickiej czy German. Z muzyką byłam oswojona od dziecka, nie wyobrażam sobie życia bez niej. Lubiłam śpiewać dla siebie.

Nie wiedziałam, że może się to spodobać publiczności, ale przekonałam się o tym, występując na szkolnych akademiach. Tak, tak, kiedyś za komuny organizowano coś takiego jak akademie. Zasłynęłam z występów w mojej szkole w Olsztynie, gdzie śpiewałam i deklamowałam wiersze.

Właściwie stałam się taką dyżurną artystką, którą wypożyczały sobie też inne szkoły. A ponieważ w Olsztynie było sporo jednostek wojskowych, które organizowały międzykoszarowe festiwale piosenki żołnierskiej, dyrektor mojej szkoły wysłała mnie i na taki przegląd. Zaśpiewałam wtedy piosenki z repertuaru Ireny Santor „Powrócisz tu“ i Breakoutów „Gdybyś kochał, hej“. To były moje początki.

 

Występ na Festiwalu Piosenki Radzieckiej był wtedy przepustką do sukcesu czy obciachem?

Muzyka nie jest obciachem. Wtedy Festiwal Piosenki Radzieckiej to była nasza szansa na sukces. Nie było innej. Piosenka rosyjska to przecież kopalnia przepięknej muzyki! A moja wygrana na Festiwalu Piosenki Radzieckiej spowodowała, że poczułam się jak królowa świata!

Że właśnie ja, moja interpretacja rosyjskiego utworu… Trójkę zwycięzców automatycznie zaproszono na debiuty opolskie, gdzie – ku mojemu zdziwieniu – dostałam pierwszą nagrodę. Większość koleżanek i kolegów laureatów związała się wtedy z estradą, a ja postanowiłam, że zostanę aktorką.

 

Co zaowocowało Pani debiutem w filmie „Strachy“. Potem była „Kariera Nikodema Dyzmy“, a później wróciła Pani do śpiewania. Dlaczego?

W trakcie zdjęć do filmu „Strachy“ dostałam angaż do Teatru „Syrena” w Warszawie. Wtedy marzyłam, by śpiewać w operze. Jednocześnie zapraszano mnie do programów muzycznych w TVP2, do Studia Gama. Byłam rozdarta, a profesor, która udzielała mi lekcji śpiewu klasycznego, zabroniła śpiewania innych gatunków muzycznych. Musiałam więc wybrać: albo rock, albo opera. Wtedy mój mąż przypomniał sobie, że w Lublinie chodził do jednej szkoły z Romkiem Lipką.

Spotkanie z nim i Budką Suflera przyniosło kolejny zwrot w moim życiu. Z Budką w rockowym stylu nagrałam piosenkę „W rytmie disco“, która w pierwotnej wersji była dyskotekowa. Potem zadzwonił do mnie Romek z propozycją, że bardzo chętnie nagraliby ze mną całą płytę. I tak się stało. Zrezygnowałam więc z opery, a życie sceniczne pochłonęło mnie całkowicie. Byłam szczęśliwa.

 

Jak Pani wspomina czasy spędzone z Budką Suflera?

Fantastycznie, choć były też trudne momenty. W tamtych czasach trzeba było szukać wytrychu do pozamykanych drzwi.

Przed Panią?

Chciałam wnieść coś nowego, a ówczesne gwiazdy polskiego popu były bardzo klasyczne – w pięknych sukienkach z falbankami rozkładały rączki i śpiewały o niczym. Tak na wszelki wypadek, bo cenzura nie puszczała innych tekstów. Śpiewały więc o miłości, a w refrenie było sporo la la la. I nic te piosenki ze sobą nie niosły poza tym, że było miło. Ja byłam buntowniczką, byłam młoda, chciałam czegoś więcej.

 

Udało się?

Tak, miałam szczęście. Ponieważ udawało mi się dostawać paszport, co w tamtych czasach nie było łatwe, to trochę jeździłam po świecie i widziałam kilka fajnych koncertów. Zrozumiałam, że na scenie niekoniecznie trzeba zadowalać się tylko minimalnym środkiem wyrazu, ale można pokazać coś więcej. Posiadamy przecież jeszcze inne zmysły poza słuchem, prawda?

 

Dlatego postawiła Pani na wygląd – wystrzępione włosy, oryginalne stroje, postawione kołnierze? Tak zrodziła się moda na Trojanowską?

Tak. Byłam bardzo odważna, co mogło się źle skończyć. Dziś łatwo mi o tym mówić, bo wtedy się udało, ale…

 

Wygląd, styl ubierania się mógł powodować jakieś reperkusje?

Moje kostiumy budziły kontrowersje, na przykład garsonka Thierry Muglera była wyśmiana przez dyrektora sopockiego festiwalu, który powiedział mi, bym zdjęła z siebie wieszak. Posunął się nawet do tego, że publicznie żartował na temat mojego ubrania. A cała sala, złożona z kolegów artystów, huczała od szyderczego śmiechu.

Co wtedy Pani czuła?

Że nie mam z kim rozmawiać. Że będzie ciężko, ale i tak zrobię swoje.

 

Udało się?

W Sopocie nie udało mi się wystąpić w tej garsonce, założyłam więc sukienkę z czarnej tafty od teściowej. Natomiast w Opolu przeforsowałam swój czarny lateksowy płaszczyk. Na próbach pokazywałam się w białej, prawie ślubnej sukni, w której kazano mi wystąpić, ale na koncert ubrałam płaszcz i pomyślałam sobie: niech się dzieje, co chce!

 

I co się wydarzyło?

Proszę sobie wyobrazić, że wszyscy ci, którzy mnie tak potępiali, chwalili potem mój strój, patrząc mi prosto w oczy.

 

Ale „Pieśnią o cegle“, którą zaśpiewała Pani ubrana w białą koszulę z czerwonym krawatem, tak jak młodzież z ZSMP, wywołała Pani spore poruszenie, ba, nawet protesty.

Tak, ZSMP (Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej – przyp. od red.) pisało protesty. Na szczęście wszystko jakoś się rozeszło po kościach.

 

Lubiła Pani prowokować?

Tak, przecież „Pieśń o cegle“ była prowokacją, swoistym nawiązaniem do jednej z piosenek z filmu „Kabaret” Boba Fosse’a. Jest tam taka scena, kiedy to śpiewa chłopiec z Hitler-Jugend, a wszyscy wstają i wykonują gest Heil Hitler. Naszą piosenką chcieliśmy pokazać, że u nas jest podobna organizacja, ZSMP, która robi młodzieży wodę z mózgu.

 

Czy to prawda, że na którymś Pani koncercie pracownicy ambasady ZSRR opuścili salę?

Rzeczywiście tak było, kiedy wręczano mi po raz trzeci z kolei nagrodę Kuriera Polskiego „Złoty Gwóźdź” dla najpopularniejszej Polki. Na uroczystości w pierwszych rzędach siedzieli pracownicy ambasady ZSRR i innych zaprzyjaźnionych ambasad, a trochę dalej przedstawiciele kultur, ludzie honoru…

I takim okazał się być Lucjan Kydryński (dziennikarz, konferansjer, publicysta – przyp. od red.). Powiedziałam tam wtedy coś, czego nie wolno było mówić, ponieważ trwał już stan wojenny. Podziękowałam za nagrodę, mówiąc, że została mi ona udzielona za okres wielkiej nadziei wszystkich Polaków. Zapanowała cisza. Byłam przekonana, że wyprowadzą mnie w kajdankach. Ci z ambasady wstali i wyszli. Potem znów zapadła cisza.

Ludzie się bali, ale potem wstał Kydryński i zaczął bić brawo. Po nim wstała jego żona. Potem znajomi, przyjaciele, a potem już wszyscy. To była taka owacja na stojąco, że jak dziś sobie o tym przypominam, to – nawet w tej chwili – przechodzą mnie ciarki. Kiedy zeszłam ze sceny, usłyszałam złowrogi syk, że teraz to już z pewnością nie pojadę na koncerty do Związku Radzieckiego.

 

Był to dla Pani policzek?

Nie. Liczyłam się z większymi konsekwencjami. Pogrożono mi tylko, że następnym razem mój mąż pójdzie „na ochotnika“ do ZOMO (Zmechanizowane Oddziały Milicji Obywatelskiej – przyp. od red.)

 

Czuła Pani, że zmienia rzeczywistość?

Młodość kipi, krew nie woda. Nie mogłam inaczej postąpić. Oczywiście obawiałam się tego, co może się stać, ale wtedy nie byłam jeszcze matką, więc odpowiadałam tylko za swoje życie. Było mi lżej, kiedy mogłam pokazać, jakie są moje przekonania. To takie bardzo polskie, bo my tacy jesteśmy: ambitni, szczerzy do bólu i… niech się dzieje co chce! Wtedy miałam okazję i ją wykorzystałam.

 

Dostawała Pani propozycje ze strony partii, by z nią współpracować?

W stanie wojennym miałam propozycje, o których nie chcę wspominać. Wiedziano, że mam wpływ na młodzież, więc próbowano mnie przekabacić. A wie pani, że w podróż poślubną udaliśmy się z mężem właśnie do Bratysławy?

 

Tak?

Zaraz po ślubie zostawiliśmy gości, wsiedliśmy do samolotu i polecieliśmy do Bratysławy. Tam zapytaliśmy pierwszego taksówkarza, gdzie jest fajny hotel. Dostaliśmy też adres piwniczki, gdzie można było napić się wina i potańczyć. Tak spędziliśmy nasz miodowy tydzień.

 

Była Pani związana zawodowo z Czechosłowacją?

Tak, zapraszano mnie do telewizji. W czasie stanu wojennego w Polsce brałam udział w Intertalencie w Gottwaldovie (dziś to znów Zlín – przy. red.). Wtedy Karel Gott występował jako gość specjalny, a my z Jitką Zelenkovą dostałyśmy wyróżnienia. Z tego Gottwaldova przywiozłam olbrzymi kryształ, który do dziś stoi na półce.

Dostałam go po kryjomu, ponieważ z uwagi na stan wojenny w Polsce Czesi nie mogli mi go wręczyć publicznie. Chcieli mnie jednak jakoś uhonorować, bo publiczności spodobałam się do tego stopnia, że nie chciała mnie puścić ze sceny.

 

Potem wszystko się skończyło, ponieważ podjęła Pani decyzję o emigracji. Opisywała Pani tamte czasy jako marazm, kiedy to wszystko było małe i skundlone…

Tak przecież było!

 

Uciekała Pani przed czymś?

Nie uciekałam, bo nikt mnie nie gonił. To była moja decyzja. Wyjechałam na koncerty do Holandii, a ponieważ moja rodzina – mama i brat – mieszkali za granicą, chciałam ich odwiedzić. Wiedziałam, że zostanę dłużej, ale nie myślałam, że na stałe. Nie planowałam tego.

 

Co spowodowało, że Pani została?

Dowiedziałam się, że w Polsce pisano, iż uciekłam. Mało tego, rozpuszczono plotkę, że kontynuuję karierę w pornobiznesie. Poczułam się urażona. Co, potem po przyjeździe miałabym się tłumaczyć z tego?! Gorszych kłamstw już wymyślić nie można było! Oczywiście, że ludzie do końca w nie nie uwierzyli.

 

Dlaczego wybrała Pani Berlin?

Moja mama wtedy mieszkała w Düsseldorfie, więc by być bliżej niej, najpierw wybraliśmy z mężem Kolonię, a dopiero później przenieśliśmy się do Berlina. Do dziś wydaje mi się, że Berlin jest najwspanialszym miejscem do mieszkania: leży blisko Polski, a na dodatek jest taki międzynarodowy i barwny.

Czuje się Pani członkiem tamtejszej Polonii?

Nie, ja się czuję Polką mieszkającą w Berlinie. Owszem, jeżeli trzeba pomóc, to biorę udział w jakichś przedsięwzięciach. Moja córka tam studiuje prawo na uniwersytecie, jest teraz na drugim roku, wcześniej skończyła antropologię kulturową w Wiedniu.

 

Jak się Pani czuła na Zachodzie?

Na początku byłam zachwycona – miałam święty spokój, mogłam chodzić na bosaka, nie malować się, nikt mnie nie rozpoznawał. W tej chwili jest trochę inaczej, bo nas Polaków wszędzie jest pełno. Dzień dobry słyszę na każdym kroku i w każdym kraju. To oczywiście jest przyjemne, ale utrudnia bycie anonimową.

Wtedy tą anonimowością się cieszyłam, odpoczywałam, rozwijałam swoje różne hobby, a mam ich mnóstwo: szycie, projektowanie, rysowanie, malowanie, szydełkowanie, wyszywanie, robienie koszy itd. Nie nudziłam się, miałam wreszcie święty spokój.

Obserwowała Pani upadek muru berlińskiego?

Nawet na nim tańczyłam!

 

Zmiany ustrojowe przyniosły również zmiany w Pani życiu. Coraz częściej bywa Pani w Polsce.

Wróciłam zawodowo.

 

To serial „Klan“, w którym występuje Pani już ponad 17 lat, ponownie otworzył Pani furtkę do polskiego świata artystycznego?

Poza „Klanem“ wszystkie moje projekty zawodowe były bardzo ambitne. Występowanie w tym serialu to chyba najmniej ambitne moje zajęcie, ale pozwala mi bywać w Polsce. Dzięki niemu stać mnie na życie w Warszawie. Gdyby nie „Klan“ pewnie nie nagrałabym dwóch płyt, pewnie nie spełniłabym swoich muzycznych marzeń.

To, że jestem zapraszana przez takie zespoły jak Mafia czy Budka Suflera do wspólnego koncertowania, jest bardzo przyjemne. Mam jeszcze niespełnione różne inne marzenia, ale mam nadzieję, że niedługo je zrealizuję, bo do tej pory wszystko, co sobie przedsięwzięłam, zawsze udawało mi się jakoś zakończyć sukcesem. Następnym etapem będzie musical.

 

W Pani reżyserii? Z Pani udziałem?

To jeszcze carte blanche.

 

Czyli, gdyby posłużyć się tytułem Pani ostatniej płyty, „Życia zawsze mało“?

Zawsze mało! Wie pani, to nie jest łatwy kawałek chleba, tu trzeba ciężko, ciężko pracować. W każdym zawodzie potrzebna jest pasja, a gdy ona naprawdę jest, jak w moim przypadku, wtedy można przetrzymać wszystko.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 1/2014