WYWIAD MIESIĄCA
Po swoim bratysławskim koncercie Piotr Beczała niestety nie miał dla nas czasu, bowiem spieszył się do Wiednia, gdzie właśnie trwały próby jego koncertów, mających się odbyć w najbliższym czasie. Wywiadu udzielił nam trochę później, w austriackiej stolicy. Podczas spotkania okazało się, że nasz eksportowy tenor nie ma manier gwiazdora, a wręcz przeciwnie – jest zwykłym, sympatycznym człowiekiem, który w swoim zawodzie osiągnął szczyty.
W maju wystąpił Pan w Bratysławie. Jest Pan zadowolony z tego koncertu?
Bardzo! Trochę byłem zaskoczony salą Słowackiego Teatru Narodowego [nowy budynek SND – przyp. od red.]. Nie jest to najpiękniejsza sala koncertowa czy operowa świata, ale sam koncert był bardzo udany.
Po studiach otrzymał Pan propozycję pracy w bratysławskiej operze, którą Pan odrzucił. Dlaczego?
Nie odrzuciłem, po prostu przyjąłem inną. Dostałem wówczas kilka propozycji. Najpierw odbyłem swoiste tournée w poszukiwaniu pracy, prowadzące przez Brno, Bratysławę, Linz. W każdym z tych miast zatrzymałem się na przesłuchania, które wypadły pozytywnie. Linz w 1992 roku miał wyższy status międzynarodowy niż Bratysława, dlatego wybrałem tę ofertę.
Śpiewak operowy, by się rozwijać, powinien wyjechać z własnego kraju?
To zależy od tego, czy pracuje na karierę regionalną czy międzynarodową. Ja traktuję swój zawód jako międzynarodowy.
Po raz pierwszy pojawił się Pan na profesjonalnej scenie 26 września 1992 roku, a 20 lat później występował Pan w nowojorskiej Metropolitan Opera. Droga na operowy Mount Everest była długa i mozolna? A może usłana różami?
Różnie było. Nie chcę się skarżyć, ale zawsze miałem pod górkę. Na szczęście ja bardzo lubię chodzić po górach. Nigdy nie myślałem, że będę stałym gościem na najbardziej renomowanych scenach świata.
A kiedy przyszły propozycje, by wystąpić na najlepszych scenach świata, najpierw je Pan odrzucił. Dlaczego?
Proponowano mi występy w operach, które nie należały do mojego repertuaru, więc odmawiłem.
Nie obawiał się Pan, że więcej nie zaproszą?
Grałem wtedy koncerty i spektakle w Zurychu, śpiewałem gościnnie w Brukseli, Hamburgu, Berlinie, co mnie satysfakcjonowało. Przyjąłbym propozycję występu w przedstawieniu, w którym mógłbym coś pokazać. Z kolei pierwsza propozycja z Metropolitan Opery dotyczyła „Czarodziejskiego fletu“, a ja akurat żegnałem się z rolą w tym przedstawieniu, więc nie widziałem sensu, by znów pokazywać coś, co należało już do mojej przeszłości.
Nigdy nie dążyłem do tego, by coś osiągnąć szybko. To troszkę jak z kulturystyką – nie da się napompować mięśni w ciągu dwóch miesięcy. Musi być zachowany naturalny proces. Owszem można go trochę przyspieszyć lub zwolnić, ale to sprawa indywidualna, zależna od predyspozycji psychicznych.
Wie pani, takimi decyzjami, wbrew pozorom, jeśli się dobrze uzasadni swoją odmowę, człowiek zaskarbia sobie szacunek kierownictwa oper, ponieważ oznaczają one, że się myśli, że wie się, czego chce, ma się plan i kieruje się instynktem, a nie przyjmuje każdą propozycję, która się napatoczy. A z La Scali czy Metroplitan Opery pół roku później dostałem propozycję zaśpiewania księcia w „Rigoletcie“ i to było dokładnie to, czego chciałem!
Który koncert w sposób szczególny wpłynął na Pana karierę?
Było ich wiele, ale chyba najważniejsze to te z 1996 roku. Wówczas to, będąc związany z operą w Linz, wskoczyłem na zastępstwo do Zurychu. Wtedy dostałem przezwisko „Skoczek“, ponieważ z dnia na dzień, z godziny na godzinę wskakiwałem w różne przedstawienia. Bywało tak, że tekstów uczyłem się po drodze i prosto z samolotu szedłem na próby, by jeszcze tego samego wieczoru wystąpić w spektaklu. Po tych właśnie przedstawieniach miałem bardzo dobre recenzje, dzięki czemu rozwinąłem skrzydła i zbudowałem swoją dobrą opinię.
Przeczytałam gdzieś Pańską wypowiedź, że zawód śpiewaka to ciężki kawałek chleba i niewiele ma się z tego, co się ma. Co Pan miał na myśli?
Teraz próbuję nad tym panować! Rok temu kupiliśmy z żoną mieszkanie w Wiedniu, które udało nam się wygodnie urządzić – parę dni temu wyposażyliśmy je w pianino. Mamy też mieszkanie w Krakowie i dom w górach, koło Zwardonia. Korzystamy z tych dóbr, które mamy. Proszę sobie jednak wyobrazić, że miałbym piękną willę na Lazurowym Wybrzeżu. Tylko po co? Akurat Lazurowe Wybrzeże omijam, bo tam nie dzieje się nic, co by mnie zawodowo interesowało. Wielu ludzi marzy o willach, jachtach, pięknych miejscach. Myślę jednak, że trzeba marzyć o czymś, z czego potem można korzystać, co będzie częścią życia tu i teraz.
Ma Pan też swoje miejsce w Szwajcarii? Wiem, że jest Pan jej obywatelem.
Tak, od ponad roku mam szwajcarskie obywatelstwo. Mieszkaliśmy w Szwajcarii 17 lat. Po 12 latach pobytu w tym kraju można starać się o obywatelstwo. Tak się złożyło, że to Szwajcaria zabiegała o mnie.
Jak to zabiegała?
Osoby z gminy, gdzie mieszkam, które są odpowiedzialne za sprawy obywatelskie, chodziły do opery, więc po jakiejś premierze, podczas rozmowy zaproponowały mi poddanie się skomplikowanemu procesowi pozyskania obywatelstwa, a ja im tylko uległem.
Gratuluję! To cieszy, kiedy nasi rodacy osiągają sukcesy i że to o nich zabiegają.
Do Zurychu wracamy rzadko, bo wciąż jestem w podróżach, ale to też się może zmienić. Nie można być wszędzie w tym samym czasie. Ważne punkty dla rozwoju tak zwanej kariery zmieniają się i przenoszą z Nowego Jorku do Paryża, Londynu.
Tak zwanej kariery?
Nie lubię tego słowa, bo dzisiaj się go nadużywa. Kariery robią celebryci, którzy są znani z tego, że są znani. Mnie to nie odpowiada. Mam zawód, który staram się wykonywać najlepiej, jak potrafię. Rozwijam się nie dlatego, że znam kogoś, a ten ktoś zna jeszcze kogoś…
Ale w Polsce jest Pan celebrytą?
Hmm, jestem w miarę znaną osobą w raczej niszowej dziedzinie, bo opera nie jest w naszym kraju zbyt popularna. Wraz z kolegami staramy się ją popularyzować, ale nigdy nie będzie tak powszechna jak muzyka pop czy inne lżejsze gatunki muzyczne. Z tym trzeba się pogodzić.
A w innych krajach jest Pan celebrytą?
Hmm, również nie. Wie pani, w różnych krajach słowo „celebryta“ czy „gwiazda“ jest różnie traktowane. Na przykład w Stanach Zjednoczonych nikt nie wstydzi się tego, że jest znany i bogaty, ale w Europie wygląda to trochę inaczej, są tu inne uwarunkowania środowiskowe. Podstawą mojej działalności jest jednak praca, a nie bycie znanym.
To jest produkt uboczny.
Oczywiście, jeżeli osiągnie się pewien poziom rozwoju w zawodzie, który wykonuję, ten pierwiastek rozpoznawalności jest dosyć istotny, bo łatwiej sprzedać bilety na koncerty solowe. Mam ich coraz więcej, jak ten w Bratysławie czy Pradze. Każdy menadżer czy producent woli mieć do czynienia ze śpiewakiem, który jest znany.
Gdzie jest Pana dom, miejsce, w którym Pan się dobrze czuje?
W Nowym Jorku, Wiedniu, Zurychu i oczywiście w Polsce. To są cztery filary mojej pracy i mojego życia. W innych krajach, gdzie mieszkamy z żoną w wynajętych mieszkaniach, dom staramy się kreować. Mamy takie przeświadczenie, że w miejscu, w którym spędzamy np. dwa miesiące, warto urządzić się tak, by czuć się jak w domu.
Będąc za granicą, szuka Pan kontaktu z Polakami?
Same się jakoś znajdują. Znam trochę środowisko polskie w Nowym Jorku, Londynie, Wiedniu. Ostatnio mieliśmy bardzo miłe doświadczenie w Paryżu.
Miał Pan jakieś kompleksy, wyjeżdżając za granicę? Udało się je wyleczyć?
To proces, który trwa długo i jest związany z osobistym pojmowaniem świata. Nie tylko w przypadku Polaków czy Amerykanów. Czasami przecież pojawia się niepewność, wynikająca na przykład z nieznajomości języka. Te różne kompleksy są spowodowane tym, że los rzuca nas w nowe środowiska, w których trzeba się asymilować, zachowując swoją odrębność.
Dla mnie trudnym doświadczeniem był pobyt w Linz, bowiem mój tamtejszy dyrektor miał problem z postrzeganiem Polaków i dawał nam to odczuć. Chyba dlatego, że my zawsze mieliśmy w sobie pierwiastek dumy, emanowała z nas taka niewielka rebelia i nie dawaliśmy sobie w kaszę dmuchać.
Nadal ma Pan w sobie ten pierwiastek dumy?
Tak. Uważam, że trzeba się wzajemnie traktować z szacunkiem i respektem.
Od dzieciństwa marzył Pan o śpiewie?
Nie. Śpiewałem przy ognisku z gitarą, śpiewałem też w chórze w podstawowej szkole w Czechowicach – Dziedzicach, z którego wyrzucono mnie za brak zeszytu nutowego. W szkole średniej zafascynowali mnie Kiepura i Caruso.
Co spowodowało, że został Pan śpiewakiem operowym? To kwestia spotkania osoby, która odkryje talent i zachęci do wybrania odpowiedniej drogi?
Myślę, że tak. Ucząc się w technikum w Czechowicach, trafiłem na dyrygentkę zespołu muzyki dawnej i zacząłem śpiewać w chórze szkolnym, później w chórze „Moniuszko“ i w Kameralnym Zespole Muzyki Dawnej. To właśnie ta kobieta namówiła mnie, bym rozpoczął studia w Akademii Muzycznej w Katowicach.
W jakich proporcjach na sukces artysty wpływają talent, szczęście i praca?
Kiedyś stworzyłem równanie matematyczne na karierę [śmiech], ale w moim przypadku ono jednak nie działa, bowiem w równaniu musi być jedna stała, a u mnie wszystkie dane są zmienne [śmiech]. Myślę, że najważniejszym czynnikiem jest praca. Talent oczywiście trzeba mieć i, tak jak powiedziałem, musi znaleźć się taka osoba, która go odkryje.
Mówił Pan, że lubi chodzić po górach, zdobywać szczyty. W tej chwili jest Pan na zawodowym szczycie?
Nie nastawiam się na zdobywanie szczytów w swoim zawodzie, bo to alpinizm ekstremalny. Ludzie chcą osiągnąć Mount Everest czy Kilimandżaro. A mój zawód to raczej łańcuch górski. I to jest fajne, że zdobywając pierwszy szczyt, widzi się następne. Przed wyjściem w góry, trzeba się najpierw zaaklimatyzować – nie jest zdrowo wjechać helikopterem od razu na wysokość 5 tysięcy metrów.
Rozmawialiśmy na początku o drodze usłanej różami – nie ma jej! Ale wie pani, bez tego jest łatwiej, bardziej się ceni to, co się osiągnęło. No i jest się pewniejszym w tym środowisku, które jest nieprzyjazne. Jest w nim bowiem mnóstwo polityki, zazdrości, zawiści. I znów odwołam się do przykładu z gór, a konkretnie do środowiska na wysokości 5 tysięcy metrów, gdzie jest co prawda przepięknie, ale trzeba wiedzieć, jak przeżyć.
Pan wie, jak przeżyć?
Jestem w tym środowisku tak długo, że poruszam się w miarę bezproblemowo.
Wiem, że zachwycał się Pan Janem Kiepurą. Nie tylko jego talentem, ale też zdolnościami menedżerskimi. Można nadal czerpać z jego doświadczeń? A może to dziś już niekatulane?
Bardzo aktualne, z tą różnicą, że dziś zatrudnia się menedżerów. Kiepura miał wyczucie własnego PR, on potrafił się świetnie sprzedać. Dzisiaj stosuje się dokładnie te same triki.
Zaprosił Pan Ewę Podleś i Mariusza Kwietnia do nagrania duetów, tłumacząc, że trzeba pokazać światu, iż Polacy trzymają się razem. Jest taka potrzeba? Polscy artyści się nie wspierają?
Śpiewacy czy dyrygenci, niestety, nie wspierali się, co potem owocowało tym, że byliśmy gdzieś na doczepkę. Teraz cudownie się składa, że jesteśmy silną grupą, na topie, i staramy się wysłać pozytywne sygnały. To mogą być drobnostki, jak na przykład obecność na koncercie kolegi w mieście, w którym się akurat przebywa.
Świat to obserwuje?
Myślę, że tak. Mamy problem, że polskie dzieła nie są wystawiane na scenach światowych, ale trochę sami sobie jesteśmy winni. Oczywiście grany jest „Król Roger“ Szymanowskiego, ale ile jest wystawianych oper czeskich czy rosyjskich kompozytorów? Gdyby tak zebrać dzieła Moniuszki, Nowowiejskiego i innych, uzbierałoby się parę oper, które mogłyby być wystawiane na scenach światowych. Na przykład „Straszny Dwór“ wymagałby lekkiego okrojenia, oszlifowania do takiej formy, którą by przyjęło środowisko międzynarodowe.
Udaje się Panu przemycić podczas koncertów coś z polskiego repertuaru?
W każdym recitalu przemycam polską muzykę.
Podczas bratysławskiego koncertu zabrakło nam polskiego akcentu.
Ale były czeskie! To był koncert promujący płytę, poświęconą Richardowi Tauberowi, który, jak wiemy, nie był Polakiem.
Nagrał Pan płytę poświęconą właśnie Tauberowi w podobny sposób, jak to zrobiła Natalie Cole, nanosząc swój głos na ścieżkę dźwiękową, zrealizowaną wiele lat wcześniej przez swojego ojca – Nat King Cola. Nie rozważał Pan możliwości nagrania czegoś podobnego „w duecie“ z Janem Kiepurą?
Musiałby się znaleźć ktoś, kto byłby zainteresowany wydaniem takiej płyty. Proszę zauważyć, że do tej pory nie powstał film o Kiepurze. Nikt nie był zainteresowany, żeby zrobić taki obraz ani o nim, ani o żadnym innym wielkim polskim śpiewaku, a to o czymś świadczy! O Annie German nakręcili film Rosjanie, a nie Polacy!
Denerwuje to Pana?
Nie tyle denerwuje, bo w Polsce jestem stosunkowo rzadko. Walczę z tym, bo wiem, że to jest złe.
Może powinien Pan doradzić osobom odpowiedzialnym za promocję polskiej kultury za granicą, by robili to skuteczniej?
W Nowym Jorku miałem okazję spotkać prezydenta Komorowskiego i rozmawialiśmy na temat lobbowania polskiej kultury. Sądzę, że moje słowa padły na podatny grunt. Trzeba dalej ten temat drążyć. Niestety nie mogę być obecny na spotkaniach prezydenta z twórcami kultury. Co roku jestem zapraszany na takie spotkania, ale mój kalendarz koncertowy nie pozwala mi brać w nich udziału. Moje opinie są znane, więc nie muszę być osobiście na takich spotkaniach, by coś wskórać.
Są tacy polscy artyści światowej klasy, którzy uskarżają się, że z Polski rzadko otrzymują propozycje występów. Jak to jest w Pana przypadku?
Mam sporo propozycji, czasami są one kuriozalne.
Dlaczego?
Czasami mnie proszą, bym przyjechał na jubileusz jakiejś firmy. Zdarza się, że wybieram koncerty mniej płatne, ale takie, które są dla mnie wyzwaniem lub odbywają się w ciekawym miejscu. Nie zawsze kieruję się finansami, ale każde przedsięwzięcie musi mieć artystyczną oprawę. Proces planowania w moim zawodzie jest bardzo skomplikowany – ja się tym nie zajmuję, od tego mam agencję, która dostaje za to prowizję. W Polsce ciagle jeszcze próbuje się organizować koncerty tak, jak robiono to 25 lat temu.
Dzwoni do mnie prywatnie jakaś sekretarka, choć przecież na mojej stronie internetowej są podane dane kontaktowe osób, odpowiedzialnych za moje koncerty. Kiedyś nie było agencji, był tylko Pagart, a jak ktoś chciał śpiewaka na wesele to dzwonił do jego teścia. Teraz tego tak się nie robi, ale w naszym kraju wciąż pokutuje takie typowe polskie myślenie, iż trzeba coś załatwić, najlepiej po znajomości.
Moja agentka informuje mnie, że dziennie przychodzi około 60, mniej lub bardziej poważnych, zapytań o możliwość moich występów w różnych zakątkach świata. Te propozycje trzeba selekcjonować i od tego mam agencję.
W którym repertuarze czuje się Pan najlepiej – słowiańskim, niemieckim, francuskim czy włoskim?
Wszystkie te repertuary tworzą moje zawodowe filary. Teraz może trochę więcej uwagi poświęcam repertuarowi włoskiemu i francuskiemu, słowiański natomiast stanowi około 20 procent. Najmniej jest chyba niemieckiego, bo ten jest dosyć specyficzny. Nie można koncentrować się tylko na jednym z tych filarów, bo wtedy łatwo o zaszufladkowanie. Piętnaście lat temu otrzymywałem mnóstwo propozycji, by prezentować słowiański repertuar, i mógłbym śpiewać tylko taki, ale to byłoby nierozwojowe.
Jest coś takiego, jak słowiańska dusza artysty?
No jest! To jest brak wyrachowania, szczerość . My nie wstydzimy się uczuć! W innych regionach świata sentymentalizm słowiański jest atutem. To komplement, nie obraza.
Artyści nie-Słowianie nigdy tego czegoś nie będą mieli?
Nigdy nie mówmy nigdy, bo pewien sposób traktowania siebie i wszystkiego wokół można modyfikowac. Ale to też kwestia wychowania, środowiska, w którym się wyrastało. Obserwuję kowbojskie podejście moich bardzo sympatycznych kolegów amerykańskich, którzy są zupełnie pozbawieni kompleksów. I to czasami jest bardziej rozwojowe niż ta nasza słowiańska dusza, która cierpi. Dopiero kombinacja jednego i drugiego daje najlepsze efekty na scenie.
Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
Zdjęcia: Stano Stehlik