Wielkie serca w małym mieszkaniu

 CO U NICH SŁYCHAĆ? 

W trzypokojowym mieszkaniu w Popradzie wita mnie 9-osobowa rodzina. Pan domu i jego małżonka po kolei przedstawiają mi dzieci, spoglądające na mnie z ogromną ciekawością. Siadamy przy dużym stole, na którym stoi ciasto, upieczone przez panią Marię i jej pociechy. Już wiem, kto ma jakie zdolności, upodobania, kto czym się wyróżnia. Państwo Banasiewiczowie z entuzjazmem opowiadają historię swojego życia – historię Polaka i Słowaczki, których los połączył, by mogli wnieść radość w życie małych, opuszczonych istot.

 

„Mieszanka“ polsko-czeska

Pan Marian urodził się w Pradze. Jego mama – Czeszka i ojciec – Polak zdecydowali, że zamieszkają w Warszawie. Do ukończenia szkoły średniej chłopak mieszkał w Polsce, ale na studia wyjechał do Pragi.

„Moi rodzice nie mieli dobrych relacji. Ich związek był udręką zarówno dla nich, jak i dla mnie i mojej siostry – wspomina mój rozmówca. – Chciałem uciec z tego gniazda, a ponieważ wakacje, spędzane z mamą u babci, pod Pragą, zawsze kojarzyły mi się z ucieczką od rodzinnych konfliktów, wybrałem to, co było mi bliskie“.

Pan Marian ukończył studia na politechnice, z zawodu jest inżynierem mechanikiem, specjalistą od konstrukcji silników. Po studiach część obowiązkowej służby wojskowej odbył w okolicach Popradu, gdzie nawiązał liczne przyjaźnie, z których niektóre przetrwały dłużej. Po powrocie do Pragi w każdy weekend jeździł w Tatry. Ateistyczny charakter czeskiego środowiska odczuwał tym bardziej, im bardziej, jeszcze w Polsce, wspierali go w chwilach zwątpienia księża.

Coraz częściej zaczął zastanawiać się nad przeprowadzką do Popradu, gdzie wśród zaprzyjaźnionych Słowaków znalazł bratnie dusze. „Kiedy doszło do podziału Czechosłowacji, zdecydowałem, że nastał odpowiedni czas, by zrealizować swoje zamiary“ – opisuje Banasiewicz.

W 1993 roku zamieszkał pod Tatrami i podjął pracę – najpierw jako nauczyciel przedmiotów technicznych w technikum mechanicznym, potem jako inżynier mechanik w fabryce wagonów.

Rodzina

Po kilku latach spędzonych na Słowacji pan Marian znalazł żonę dzięki pomysłowości… księdza Mariana Kuffy, który skupiał wokół siebie ludzi, chcących pomóc osobom uzależnionym. „Ksiądz zaproponował mi spotkanie z pewną dziewczyną, a ja pomyślałem sobie, że szczęściu trzeba pomóc“ – wspomina mój rozmówca. Ich dwugodzinne spotkanie zaowocowało kolejnymi, a po 7 miesiącach odbył się ich ślub.

„Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy najmłodsi, a bardzo chcieliśmy mieć rodzinę, zdecydowaliśmy więc, że adoptujemy dziecko“ – opisuje pani Maria, wybranka serca naszego bohatera. „Żona pochodzi z rodziny wielodzietnej. Kiedy miała 2 latka, jej mamę zabił piorun – zdradza pan Marian. – Ojciec ożenił się po raz drugi z kobietą, która dała i jemu, i jego dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Maria wyrastała więc w atmosferze, w której wartości rodzinne miały olbrzymie znaczenie“.

Państwo Banasiewiczowie przeszli przez odpowiednie przygotowania i czekali na dziecko. „Norikę dostaliśmy dokładnie w dniu moich 35. urodzin“ – wspomina pani Maria. Dziewczynka miała 15 miesięcy. „Pierwszego dnia bardzo płakała, a my nie znaliśmy jej przyzwyczajeń. Zastanawialiśmy się, czy damy radę opiekować się dzieckiem – opisuje moja rozmówczyni. – Kiedy Norika zasnęła, całą noc sprawdzaliśmy, czy oddycha“ .

 

Nowi członkowie rodziny

Kiedy trzy lata po ślubie państwo Banasiewiczowie nie mogli doczekać się własnego potomstwa, zdecydowali się na adopcję jeszcze jednego dziecka. Wyposażeni w odpowiednie dokumenty odwiedzali domy dziecka. W jednym z nich znaleźli dwóch braci w wieku 2 i 4 lat. „W tym czasie odkryłam, że jestem w ciąży – opisuje pani Maria. – Choć obawialiśmy się, czy podołamy, nie wycofaliśmy się i chłopcy zamieszkali z nami“.

Dzieci z radością przywitały Annę, kiedy ta przyszła na świat. „Mogli widzieć, jak wygląda życie rodzinne, pomagali podczas kąpieli małej, sprawdzali temperaturę wody“ – wspomina moja rozmówczyni, choć nie kryje, że początki były trudne.

 

Szczęśliwa trójka

Kiedy 6-osobowa rodzina zgrała się, nasi bohaterowie stwierdzili, że chcą pomóc jeszcze jednemu dziecku. Jak twierdzi pani Maria, duży wpływ na podjęcie tej decyzji miał program emitowany w Telewizji Polskiej pt. „Kochaj mnie“, gdzie przedstawiano losy opuszczonych dzieci. I kiedy któregoś razu wybrali się całą rodziną do pewnego domu dziecka, by zostawić tam używane rzeczy po swoich pociechach, usłyszeli przez płot wołanie małych mieszkańców tego domu, którzy prosili, by je wziąć ze sobą, obiecując, że będą grzeczne.

„Stwierdziliśmy, że damy radę wychować jeszcze jedno dziecko“ – wspomina pan Marian. Dowiedzieli się, że w oczekiwaniu na niemowlaka są w kolejce na 102. miejscu, ale mogliby pomóc trzem siostrom. Pierwsza reakcja była negatywna, przede wszystkim z uwagi na warunki materialne i mieszkaniowe.

„W tym czasie zapoznałam się z jedną panią, która ma 7 własnych dzieci, a mieszka w dokładnie takim samym mieszkaniu jak nasze“ – opisuje moja rozmówczyni. Odwiedziła więc tę rodzinę i przekonała się, że nawet w trzypokojowym mieszkaniu może funkcjonować tak liczna rodzina. „Duże wsparcie moralne dostałam od mojej mamy, która wierzyła w to, że damy radę“. W ten sposób do rodziny Banasiewiczów dołączyły trzy dziewczynki.

Wynagrodzeniem – miłość

Jak twierdzą moi rozmówcy, czasami bywa ciężko, szczególnie wtedy, kiedy system dotacji zawodzi i dofinansowanie od państwa jest zbyt skromne. Pani Maria jest w tej chwili na bezrobociu, to jej mąż żywi całą rodzinę. „Raczej będziemy żyć skromnie, niż żeby nasze dzieci wracały do pustego mieszkania – konstatuje pan Marian. – Już dosyć wycierpiały w samotności“.

Wiedzą doskonale, że wynagrodzeniem za ich poświęcenie jest miłość dzieci. „Jakiś czas temu jedna z dziewczynek napisała im na karteczce: Mamusiu, tatusiu, jestem szczęśliwa, że was mam – mówi, nie kryjąc wzruszenia pani Maria. Niedawno państwo Banasiewiczowie obchodzili 10-lecie zawarcia związku małżeńskiego. Z tej okazji znajomi zamówili dla nich kolację w lokalu i zapewnili opiekę nad dziećmi.

Wracając do domu późnym wieczorem, ok. jedenastej godziny, małżonkowie zauważyli, że w mieszkaniu jest już ciemno. Pomyśleli więc, że dzieci już śpią. Jakież było ich zaskoczenie, kiedy otworzyli drzwi, a przy świeczkach, w ozdobionym w czerwone serduszka pokoju czekały na nich ich pociechy i chórem zaśpiewały „Veľa šťastia, zdravia“.

Za swój największy sukces uważają rodzinę. „Spełniam się zawodowo, ale to, że potrafiłem wydostać się z błędnego koła niepowodzeń małżeńskich moich rodziców, uważam za największe osiągnięcie życiowe“ – ocenia pan Marian. Chciałby bardzo, aby i ich dzieci w przyszłości założyły szczęśliwe rodziny. A w kąciku duszy marzy o własnym domu dla wszystkich pociech – działkę budowlaną już ma, w sąsiedztwie rodzinnego domu teściów.

Małgorzata Wojcieszyńska, Poprad
ZdjęciaStano Stehlik

MP 3/2009