WYWIAD MIESIĄCA
Książka „Gottland“ Mariusza Szczygła, która pod koniec ubiegłego roku ukazała się również w języku słowackim, stała się pretekstem do rozmowy z jej autorem na tematy nam bliskie, dotyczące Czech, Słowacji i Polski. Ten znany pisarz, reporter, dziennikarz „Gazety Wyborczej” odwiedził Bratysławę z okazji promocji „Gottlandu”, który podbił serca wielu Europejczyków (tłumaczenia książki ukazały się m.in. w Czechach, Niemczech, Francji, Hiszpanii, Węgrzech, Rosji, Słowenii), za który otrzymał wiele nagród, w tym prestiżową Europejską Nagrodę Literacką (2009 rok).
W wywiadach, w których wyjaśnia Pan, skąd się wzięło Pańskie zainteresowanie Czechami, opowiada Pan różne historie…
Ponieważ nudzę się, kiedy o tym mówię.
Żeby się nie nudzić, wymyśla Pan nowe historie?
Nie, niczego nie wymyślam. Kiedy w Polsce prowadziłem talk show, popularność spowodowała, że jako reporter zostałem pozbawiony anonimowości. A reporter musi mieć anonimową twarz, nie może budzić negatywnych emocji w rozmówcy.
Budził Pan negatywne emocje?
Budziłem różne emocje, negatywne też. Najczęstszą reakcją było: „Przyjechał telewizor!“ A przecież nie o to chodziło, żeby pytania zadawano mi – czy lubię sernik, ile zarabiam, gdzie mieszkam… W pracy reporterskiej chodzi o to, żebym to ja zadawał pytania.
Przypadek sprawił, że na zlecenie czasopisma „Viva”, pojechałem do Pragi, by przeprowadzić wywiad z Heleną Vondračkovą, i wtedy się zorientowałem, że Praga jest jak miasto z Dolnego Śląska, tylko trochę obce. Odkryłem fajne miejsce, w którym mogłem się schować przed popularnością. Zacząłem się uczyć języka, zgłębiać kulturę czeską, zainteresowały mnie tamtejsze historie.
Co Pan odkrył dzięki „czeskiej psychoterapii“?
Czechy pozwoliły mi uwierzyć w swoje pisanie, które – jak się przekonałem – może podobać się nie tylko w Polsce i u naszych południowych sąsiadów, ale też na Zachodzie. Czechy dały mi nadzieję, że gdzieś jest normalny świat, w którym nie ma karzącego Boga. Że istnieje zbiorowość ludzka, która stara się za wszystkim widzieć coś pozytywnego.
To nie znaczy, że Czesi nie narzekają, oni jednak starają się widzieć w każdej niedogodności coś pozytywnego, dobrego dla siebie. Opisałem to w swojej ostatniej książce „Láska nebeská“.
Co na przykład ma Pan na myśli?
Kiedy byłem na pogrzebie Vaclava Havla, zamknięto nas – trzydziestu akredytowanych dziennikarzy – w katedrze, na chórze, pod organami. Byliśmy przekonani, że będziemy na dole, gdzie wszystko widać i słychać, byśmy mogli napisać relację z uroczystości. Kiedy przemawiał Vaclav Klaus, mieliśmy wrażenie, że przemawia nuncjusz apostolski i to po chińsku. Co więcej, było tam brudno jak cholera, bo od czasów Franciszka Józefa nikt tam nie sprzątał!
Było zimno – na dworze plus trzy stopnie, ale w środku dużo mniej. To międzynarodowe towarzystwo dziennikarzy, chcąc się rozgrzać, zaczęło podskakiwać, przytupywać, zacierać ręce. Widok był nieprawdopodobny, jak z czeskiej komedii! Chciałem stamtąd uciec, tym bardziej, że mieliśmy tam być zamknięci przez minimum cztery godziny.
Kiedy się okazało, że na ucieczkę jest już za późno, byłem tak zdenerwowany, że zwróciłem się z wyrzutami do jakiegoś czeskiego dziennikarza. Był zakłopotany, ale pokazał mi całe wydarzenie z innego punktu widzenia: przekonywał mnie bym wyobraził sobie, że wszystko to wymyślił sam dramatopisarz Havel, który w tym momencie zapewne na nas patrzy i to reżyseruje! To było fantastyczne! Ulżyło mi. Nie wymyśliłbym tego! I to jest przykład czeskiego samozaspokojenia.
Czy dzięki obcowaniu z Czechami można się zarazić od nich tym pozytywnym podejściem do rzeczywistości?
Można się tego nauczyć. Może ja to miałem już wcześniej gdzieś w sobie, ale dzięki Czechom to coś się spotęgowało? Zasada, żeby z każdej wady zrobić zaletę, to metoda na przeżycie!
Widzi Pan pozytywne cechy naszych sąsiadów, ale – kto wie – jakby to było, gdyby przyszło Panu tam żyć na stałe?
Kto wie? Bywam tam kilka razy w roku. Ale fajnie jest mieć taki swój teatr.
Nie denerwuje Pana ich eurosceptycyzm?
Nie. Podchodzę do problemu jak entomolog, który obserwuje okazy motyli w gablocie. Dlaczego miałoby mnie denerwować to, że motyl ma zielone skrzydełka, a nie niebieskie? Czy motyl może mnie wkurzyć? Nie! On jest po prostu dla mnie ciekawy.
Jeśli nie denerwują Pana czeskie problemy, to co Pan emocjonuje?
Ja się w ogóle mało emocjonuję.
Ale z którymś narodem się Pan utożsamia, gdzieś denerwują Pana jakieś zachowania?
Polska mnie denerwuje. Kaczyński mnie denerwuje.
Wcześniej powiedział Pan, że z tęsknoty za normalnością wybrał Pan Czechy. W Polsce nie jest normalnie?
Wtedy, kiedy zaczynałem zajmować się Czechami, nie było. Teraz jest bardziej normalnie, ale jak rządził PiS, to było koszmarnie. Moje książki były odskocznią dla tych, którzy się w Polsce dusili.
Powiedział Pan kiedyś, że Polska w porównaniu z Czechami jest histeryczna…
Polska ciągle nie wie, gdzie jest jej miejsce. Porównuje się z Francją, Anglią, Niemcami. Nie wie, czy już jest duża, czy nie. To powoduje nasz wewnętrzny dygot. A Czesi się tego dygotu nie boją, bo wiedzą, że są mali.
Jak Pana przyjmują Czesi? Wiem, że zaskarbił Pan sobie ich serca pewną formułką, dzięki której otwierają się przed Panem wszystkie drzwi…
Tak, mówię Czechom, że dostaję metafizycznego orgazmu, kiedy słyszę język czeski. To się przydaje, bo tam nikt się tak nie zachowuje.
To znaczy jak?
Tu chodzi o pewien luz, który Czesi mają w gospodach, natomiast w innych sytuacjach są oficjalni jak cholera. A ja, kiedy dzwonię i namawiam kogoś na wywiad, to spuszczam z tonu i mówię, jakbym zwracał się do cioci, brata, kuzyna, kogoś znajomego. Ich to po prostu dziwi, dzięki temu kruszeją i nie mają zahamowań.
Czyli jest Pan ich kumplem?
Czasami te lody tak szybko się przełamują, że niekiedy się obawiam, iż będę mieć w Czechach za dużo przyjaciół, a przecież nie sposób przyjaźnić się ze wszystkimi. Jako reporter nawiązuję z moim rozmówcą intensywny, bliski, ale krótki kontakt. To jest jak mocny romans, który musi się skończyć.
To nie jest związek na całe życie, bo nie można być w wielu związkach na całe życie. Trzeba być świadomym, że te spotkania mają przynieść coś dobrego, wzbogacić i piszącego, i opisywanego, który dzięki temu opisowi dowie się czegoś o sobie.
Skąd Pan czerpie inspiracje?
Bardzo dużo ludzi pisze do mnie, zagaduje mnie, opowiada różne historie w księgarni z kawiarnią, którą prowadzę z kolegami. Mam z czego wybierać. Z tego materiału, którym dysponuję, zrealizuję pewnie tylko jeden promil.
Gdybym chciała napisać coś o Słowakach, to ze względu na to, że mieszkam tu od jakiegoś czasu, pewnie łatwiej byłoby mi znaleźć punkt zahaczenia. Jak Pan szuka tego punktu zahaczenia w Czechach?
Chyba jednak lepsze jest spojrzenie z zewnątrz. Chociaż, kto wie? Każde spostrzeżenia są dobre, jeśli są mądrze napisane. Myślę, że to jest ciekawe, jak nas widzą inni. Jechałem kiedyś taksówką w Czechach i kierowca powiedział mi, że polski, słowacki i ukraiński są miękkimi językami, natomiast czeski jest twardym, zachodnim językiem, bardziej podobnym do niemieckiego! W uszach Polaków czeski jest tak miękki, jakby mówiło dziecko.
A tu proszę, ktoś to widzi zupełnie inaczej! To jest świetne! Takie spojrzenie z zewnątrz jest czymś wzbogacającym i zaskakującym. Fajnie jest widzieć się w cudzych oczach, pod warunkiem, że ten, kto patrzy, nie ma złych intencji. Intencje są ważne. Ja chyba nie mam złych intencji, przynajmniej tak uważają Czesi. Mówią, że potrafię napisać o nich czasami w sposób nieprzyjemny, ale widać w tym miłość, która krytykę równoważy.
Trzeba pokochać bohatera, którego się opisuje?
Ja zawsze lubię lubić tego, o kim piszę, choćby to nie wiem jaki był potwór.
Mówi Pan o swoich czeskich bohaterach Pepiki, jak niektórzy Polacy?
Nigdy. To nie wynika z szacunku do Czechów, tylko z tego, że nigdy nie używam slangu, słów typu spoko! Mogę takiego określenia użyć w tekście, ale nie używam go w mowie.
Które czeskie słowo najbardziej Pana zachwyciło?
Podobają mi się czeskie zdrobnienia, choć niektóre mnie zaskakują. Na przykład depka – od depresji, nackovie – od nazistów. Dyskutuję na ten temat z Czechami, tłumacząc im, że zdrobnień używa się, obdarzając kogoś lub coś czułością. Jak zatem można z czułością mówić o nazistach? Oni twierdzą, że w tym zdrobnieniu nie chodzi o czułość, ale o to, że naziści się zadomowili w Czechach. Ale to mnie przeraża.
Dlaczego zdecydował się Pan poświęcić rodzinie Baťów dość obszerny rozdział w książce „Gottland“?
Podczas zajęć ze studentami zapytałem ich, z którym krajem kojarzą firmę Baťa? Nikt nie odpowiedział, że jest to firma z Czech! I to mnie tak zdenerwowało, że postanowiłem przedstawić czytelnikom tę ciekawą rodzinę. Przeczytałem jakąś książkę na jej temat. Nie spodobała mi się. Kolejne też nie przypadły mi do gustu.
Wszystkie były bez formy, przeważała w nich szwejkowska teoria gadulstwa. Najczęściej były to wspomnienia jednej osoby albo kilku pracowników. Brakowało mi jednej kanonicznej książki, która by zawierała w sobie te wszystkie historie i spojrzenia. Pomyślałem sobie, że taki tekst powinien mieć nie więcej niż 30 stron maszynopisu, czyli sama kwintesencja z humorem i ironią. Zacząłem więc pisać po swojemu.
Cała ta historia świadczy o tym, że reportaż może powstać na bazie lektur. Oczywiście byłem w Zlinie, rozmawiałem z różnymi ludźmi. Napisałem jeden jedyny mail do Kanady, do pana Tomaša Bati, który wtedy już miał ponad 80 lat. Jego sekretarka odpisała mi, że pytanie ma być jedno i ma być ważne. W związku z tym napisałem: „Panie Batio, jak żyć?”.
Odpowiedź na to pytanie czytelnicy znajdą w Pana książce. Przyjechał Pan do Bratysławy, by promować właśnie „Gottland“, co wiąże się ze spotkaniami z dziennikarzami, czytelnikami. Jak Pan, reporter, czuje się, kiedy role się odwracają i to Pan musi odpowiadać na pytania?
Póki nie są zbyt intymne to jest okej. Ale nie potrafiłbym odpowiadać na pytania, które sam zadawałem swoim gościom w talk show. Podziwiałem ich za otwartość, na którą mnie chyba nie byłoby stać. Może dlatego korzystam ze swoich bohaterów reportaży i poprzez ich słowa, historie opisuję siebie i świat? Bardzo sobie cenię to, że wpuszczają mnie oni do swojego życia. Oczywiście, staram się pisać tak, by nikomu nie zaszkodzić.
Podobno pisze Pan ze strachu przed śmiercią?
Kiedy byłem młody, pisałem dlatego, żeby wszyscy mówili, że to nie jest głupi chłopak, że jest utalentowany, potrafi pisać. Teraz szukam takich bohaterów, od których mogę się dowiedzieć, jak sobie radzą z życiem, strachem przed śmiercią, lękami egzystencjalnymi. Szukam sprawdzonych metod.
Tak to jest z facetami, którzy przechodzą kryzys wieku średniego. U mnie ten kryzys nie wynika z obawy, że niczego nie dokonałem, wręcz przeciwnie – jestem zadowolony z tego, co zrobiłem, i niczego nie żałuję, ale borykam się z lękiem przed śmiercią, ze znalezieniem sensu życia. Takiego sensownego sensu, który sprawi, że ten lęk będzie mniejszy.
Nad czym Pan teraz pracuje?
Moja nowa książka będzie się skupiać wokół tematu, a nie miejsca. Jej tytuł brzmi: „Nie ma“. Opowiada o tym, jak ludzie sobie radzą z tym, czego nie mają, co stracili.
Wcześniej stwierdził Pan, że fajnie jest być kimś z zewnątrz, by zauważyć coś w nowym miejscu. Coś Pana zaintrygowało w Bratysławie?
Jestem tu zbyt krótko.
Słowacja nigdy Pana nie pociągała?
Nie!
Dlaczego?
Słowacy są zbyt podobni do Polaków.
Skąd Pan wie?
Tak czuję – katolicy, pełni temperamentu.
W którymś z wywiadów tłumaczył Pan, że znalazł tę swoją niszę i pisze o Czechach. A przecież Słowacja to jeszcze nieodkryta nisza!
Ale Słowacy mają słaby PR. Nie umieją się sprzedać, nie potrafią o sobie mówić. Widzi Pani, ja mam już to czeskie akwarium, w którym są wszystkie rybki – od kolorowych po szare.
Kiedyś to akwarium było czechosłowackie…
Czesi mnie pociągają, bo w większości są niewierzący, nie zajmują się religią. To jest pewna egzotyka.
Nigdy nie mieszkałam w Czechach, ale na Słowacji – przynajmniej na zachodzie tego kraju – przekonałam się, co znaczy tolerancja religijna…
O, to jest fajne! Może rzeczywiście się tą Słowacją zainteresuję? Już czuję, że jest fajna.
A historia rozpadu czechosłowackiego „małżeństwa“, oddalania się od siebie Czech i Słowacji? Wie Pan, że Słowacy doskonale znają język czeski, ale wielu Czechów już nie rozumie słowackiego?
Ale to wynika z tego, że Czesi są wciąż kulturowym okupantem Słowacji. Przecież mnóstwo książek jest po czesku, filmy są dubingowane po czesku, napisy po czesku! To jest okupant kulturowy, z czego sobie Słowacy nie zdają sprawy.
Ale Słowacy dzięki temu znają jeszcze jeden język!
Bardzo mi się podoba to interpretowanie wady jako zalety. Cieszę się, że Ján Gregor z wydawnictwa „Premedia” miał siłę, by wydać moją książkę w języku słowackim. Kiedy do mnie napisał, myślałem, że to pomyłka. Odpisałem mu, że książka już się ukazała.
Do głowy mi nie przyszło, że ktoś ze Słowacji będzie chciał wydać tę książkę po słowacku, skoro jest po czesku! A on mi odpisał, że jest reprezentantem nowej fali w słowackiej kulturze i że nie może być tak, że wszystkie ważne książki wychodzą po czesku, a tylko harlekiny po słowacku! To mi strasznie zaimponowało i dlatego tu jestem!
Z jakim przyjęciem spotkał się Pan w Bratysławie?
Fantastycznym!
Na pewno Słowacy pytali, czy o nich też coś Pan napisze.
Oczywiście, że pytali. Z tymi tematami to jest jak z miłością: trzeba się zakochać. Napisałem taką książkę, zatytułowaną „Kaprysik“, mówiącą o zwyczajnych kobietach, na które – być może – nikt inny nie zwróciłby uwagi, a mnie coś w ich życiu zainteresowało. Są to z pozoru banalne historie.
We Włoszech ta książka się dobrze sprzedaje, bo Włosi uważają, że to jest poezja wyciśnięta z banału. Muszę powiedzieć, że tę książkę napisała kobieta, która jest we mnie! Każdy mężczyzna ma w sobie kobietę, tylko ją zabija z powodów kulturowych, bo nie wypada… A ja tej swojej pozwoliłem mówić!
Co w Panu jeszcze drzemie?
Kora Jackowska (wokalistka zespołu Maanam – przyp. red.) kiedyś powiedziała, że podwójne życie to jest minimum, które człowiek powinien mieć.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: autorka