„Minghun” z fascynującą rolą Marcina Dorocińskiego

 KINO OKO 

Ten film zostawia trwały ślad. To, co oglądamy na ekranie, wyzwala wiele skojarzeń. Niepokój miesza się z wyciszeniem, duchowość ze zwyczajną codziennością. Przeżywanie wielkiej straty po śmierci bliskiej osoby dotyczy właściwie każdego z nas.

We wrześniu podczas festiwalu w Gdyni obejrzałam ostatni film Jana P. Matuszyńskiego, reżysera niezapomnianej „Ostatniej rodziny” o Beksińskich czy poruszającego filmu „Żeby nie było śladów” o Grzegorzu Przemyku. Minęło kilka tygodni i nadal wracają do mnie kadry z „Minghuna”.

Ogarnia mnie zaduma nad tym, co tu i teraz, i egzystencjalna refleksja nad przemijaniem. Udzieliła mi się wrażliwość reżysera, który w tym filmie włada widzem, przeprowadzając go przez trudny czas żałoby. To dojrzałe i ważne dzieło Jana P. Matuszyńskiego, a równocześnie osobisty film, dedykowany niedawno zmarłemu ojcu.

Sugestywna pierwszoplanowa rola Marcina Dorocińskiego jest siłą i atutem tego obrazu, bowiem przypowieść o przeżywaniu śmierci, o stracie, z którą trudno się pogodzić, Dorociński wiedzie nieomal perfekcyjnie.

Minghun jest chińskim rytuałem, praktykowanym potajemnie w kanionie Huang He (Żółtej Rzeki). Wiara i przekonanie, że lepsze życie po śmierci można przeżywać tylko z małżonkiem, powoduje, że zmarłej młodej osobie trzeba znaleźć partnera na drogę do wieczności. A tym samym zorganizować równocześnie ślub i pogrzeb.

Dopełnieniem rytuału powinna zająć się rodzina. W filmie Matuszyńskiego Jurek (Marcin Dorociński), ojciec Marysi (zwanej Masią), która ginie w wypadku samochodowym, za namową swego chińskiego teścia Bena (w tej roli Daxung Zhang – grał w „Ostatnim cesarzu”, „Aniołkach Charliego”) starają się zorganizować pogrzeb córki i wnuczki z zachowaniem tradycji minghun.

Matka Masi zmarła kilka lat wcześniej. Dziadek przekonany jest do tego zwyczaju, ojciec Masi nie, ale razem szukają partnera do wspólnego pochówku. Ich wrażliwość i delikatność, a równocześnie bezradność i niepokój budzą różne emocje. Po odkryciu uczuciowej tajemnicy Masi ojciec jest wyraźnie zaskoczony. Nie był przygotowany na jej dojrzałość. Śmierć córki to dla niego życiowa tragedia.

Nieodwracalnie zachwiał się ich wspólny świat. Miłość Masi do Borysa, chłopaka z sąsiedztwa, jest dla niego odkrywaniem nowego. Doświadczeniem, którego się nie spodziewał. Poznawanie nieżyjącego Borysa i jego żyjącej matki otwiera inną przestrzeń w życiowych zmaganiach Jurka. Tych niepokojów zięcia nie rozumie chiński dziadek Masi – Ben.

Uporem postanawia osiągnąć to, co dla niego ważne, a więc pochować wnuczkę zgodnie z obrządkiem minghun. Scenarzysta filmu Grzegorz Łoszewski wraz z reżyserem nie opowiadają chińskiego funeralnego obyczaju na szerokim tle kulturowym. Wyraźnie, dzięki również symbolicznym i wyrazistym zdjęciom Kacpra Fertacza, film jest kameralną opowieścią, która widzom pozostawia czas na skupienie, kontemplacje i otwieranie własnej wrażliwości. W tej fragmentami ascetycznej opowieści są miłość, nadzieja i osobisty sens życia.

„Minghun” jest również ważnym artystycznym czasem Marcina Dorocińskiego, aktora dojrzałego, znanego, ze znaczącym dorobkiem filmowym, który z całą pewnością udowodnił, że ta główna rola jest najwyższego lotu. Jego bohater jest powściągliwy i pozornie opanowany, kocha, cierpi, ale i emanuje ciepłem i poczuciem humoru.

Dorociński gra Jurka oszczędnie, słowa wypowiada z rozmysłem, nawet chodzi w nieco zwolnionym tempie. Aktor wyraźnie daje widzom czas na refleksję. To magnetyzuje. Ciekawi są też pozostali bohaterowie. Natalia Bui gra córkę Masię, Antek Sztaba jej chłopaka Borysa, a Ewelina Starejki matkę Borysa. Namawiam Państwa do obejrzenia filmu Jana P. Matuszyńskiego. Premiera kinowa 29 listopada.

Alina Kietrys

MP 11/2024