Złote Lwy dla „Zielonej granicy“
Marcin Dorociński zachwycił bezpośredniością w kontaktach z widzami i główną rolą w spokojnym, poetyckim filmie „Minghun”. Na konferencji prasowej pojawił się jego filmowy teść, hollywoodzki aktor Daxing Zhang, znany z „Aniołków Charliego” czy „Ostatniego cesarza”, który komplementował polskie kino. Cezary Pazura lubi gdyński festiwal. Przyjechał, bo zagrał epizod w poruszającym filmie „Ludzie”. Sandra Drzymalska udowodniła, że potrafi zbudować ciekawą osobowość w biograficznej opowieści o Simonie Kossak. Joanna Kulig poza filmem Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta „Kobieta z…” prezentowała się głównie w reklamach wyświetlanych na telebimach. Ale była fascynująca. I tak można by podpatrywać i opisywać aktorów przez cały, trwający pięć dni festiwal w Gdyni, na którym pokazano szesnaście filmów w Konkursie Głównym, trzydzieści w Konkursie Filmów Krótkometrażowych i osiem w nowym Konkursie Perspektywy.
Przewodniczącą jury Konkursu Głównego była w tym roku Małgorzata Zajączkowska, aktorka znana z filmów Agnieszki Holland, Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Zanussiego czy Ryszarda Bugajskiego, która osiemnaście lat mieszkała poza Polską – w Paryżu i w kilku miastach w USA – występując tam pod nazwiskiem Margaret Sophie Stein. Jako jedyna polska aktorka wystąpiła u Woody Allena w filmie „Strzały na Broadwayu”.
Jury konkursu filmów krótkiego metrażu przewodziła Magdalena Łazarkiewicz, dobrze znana polska reżyserka, twórczyni „Ostatniego dzwonka”, laureatka wielu nagród, a Konkurs Perspektywy oceniało jury pod przewodnictwem Janusza Zaorskiego, reżysera kilkunastu filmów, w tym „Matki Królów” czy „Piłkarskiego pokera”. Wszystkie te gremia miały trudne zadania, bowiem każda kategoria filmów charakteryzowała się innym artystycznym poziomem.
Najbardziej rozczarował mnie w tym roku Konkurs Główny (w tym także selekcja filmów na ten festiwal), bowiem właściwie wśród szesnastu produkcji znalazłam zaledwie kilka, które usatysfakcjonują widzów, szczególnie tych, którzy w kinie szukają dobrze sfilmowanej opowieści, wypatrują ciekawych kreacji aktorskich, niekoniecznie tworzonych przez początkujących artystów amatorów, lubią pomysłowe profesjonalne zdjęcia (z tym jest ciągle najlepiej w polskim kinie), liczą na niebanalną ścieżkę dźwiękową, w której zarówno dialogi, jak i muzyka oraz efekty będą miały znaczącą, dobrze słyszalną rangę.
Polski tegoroczny kandydat do Oskara „Pod wulkanem” to film w reżyserii Damiana Kocura (reżyser nagrodzonego wcześniej „Chleba i soli”), który tym razem chyba przekombinował. Stworzył opowieść manieryczną i średnio osadzoną w mentalności ukraińskiej rodziny, którą na Teneryfie dosięga wiadomość o napaści Rosji na ich kraj. Te miłe wakacje stają się problemem egzystencjalnym.
Jak wrócić do zaatakowanego kraju z małym dzieckiem? Jak młoda dziewczyna ma sobie ułożyć hierarchię wartości, skoro nie tylko trwa wojna w Ukrainie, ale nieszczęścia dopadają też ciemnoskórych emigrantów. Ta paralela z prześladowanymi emigrantami jest dziwnym chwytem formalnym i treściowym. Najlepsza w tym filmie jest rozmowa ojca z córką – jakby pierwszy raz spotkali się z własną szczerością.
Damian Kocur przyznał, że nominacja „Pod wulkanem” jest dla niego radością i kłopotem, bo trzeba będzie dodatkowo promować ten film. To fakt, bo trzeba będzie dorobić skuteczną legendę.
Drugi film, pokazany w Konkursie Głównym w Gdyni i zgłoszony do Oskarów jako pełnometrażowy film międzynarodowy, to „Dziewczyna z igłą”. Ma on reprezentować kinematografię duńską. Reżyser Magnus von Horn, absolwent łódzkiej filmówki (aktualnie wykładowca tej uczelni), urodził się w Goteborgu.
Jego debiutancki „Intruz” zdobył nagrody w Szwecji i na festiwalu w Gdyni. Najnowszy film „Dziewczyna z igłą” realizowała stuosobowa polska ekipa, zdjęcia kręcone były w Polsce, ale główne role zagrali duńscy aktorzy. Karoline gra Vic Carmen Sonne, jej męża Besir Zeciri, a jako Dagmar oglądamy Trine Dyrholm.
Ta opowieść, osadzona w realiach duńskich tuż po I wojny światowej, oparta na faktach, nawiązuje do historii seryjnej morderczyni niemowląt. Karoline, robotnica w fabryce, próbuje poradzić sobie z przypadkowym uczuciem i niechcianą ciążą. Decyduje się na oddanie dziecka Dagmar, która nielegalnie pomaga matkom w rzekomym umieszczaniu dzieci w rodzinach zastępczych. Karoline zostaje mamką u Dagmar. W pewnym momencie dowiaduje się o poczynaniach swojej chlebodawczyni. To czarno-biały film o nieszczęściu i samotności kobiet. Przejmujące kino, ważne w czasach, w których prawo nie wspiera kobiet potrzebujących ratunku.
Dla widzów, którzy lubią kino biograficzne, było w Gdyni kilka filmów. „Idź pod prąd” to zręcznie zrealizowana i dająca się oglądać historia Eugeniusza „Siczki” Olejarczyka i jego kolegów z Ustrzyk Dolnych w Bieszczadach, którzy w 1977 r. założyli kapelę KSU i zszokowali lokalną społeczność oraz Służbę Bezpieczeństwa swoim bezkompromisowym podejściem do kultury rockowej. Reżyserem filmu jest Wiesław Paluch. Siczkę gra Ignacy Liss, a oficera SB z dystansem Piotr Głowacki.
Muzyki KSU słucha się dobrze. Również przychylnie przyjęty i nagrodzony długimi brawami został film „Wrooklyn ZOO” w reżyserii Krzysztofa Skoniecznego, czyli opowieść o miłości zbuntowanego maturzysty Kosy, skejtera (w tej roli Mateusz Okuła najlepszy skejter z Wrocławia), którym opiekuje się dziadek (w tej roli bardzo ciekawy Jan Frycz), i tajemniczej, ale pięknie śpiewającej Romki Zory (Natalia Szmidt).
Rzecz dzieje się w mieście, w którym rządzi gang rasistowskich skinheadów. Coś z „Romea i Julii” i kina agresji. No i dwa filmy, które na pewno będą miały widzów. Historia o bokserze Jerzym Kuleju, którą zabawnie i z pomysłem opowiedział i wyreżyserował Xawery Żuławski. I od razu dodam, że to inne kino niż dotychczasowe filmy tego reżysera.
„Kulej. Dwie strony medalu” jest historią rodzinną o Jerzym (Tomasz Włosok dobrze boksuje i tańczy) i jego żonie Helenie (urodziwa Michalina Olszańska), a także o czterech latach pracy między olimpiadami z Feliksem Stammem (świetny Andrzej Chyra). No i dobra rola Tomasza Kota jako oficera milicji. Warto ten film obejrzeć.
Również polecam opowieść o Simonie Kossak w reżyserii Adriana Panka z udanymi rolami Sandry Drzymalskiej jako Simony, Jakuba Gierszała, który gra Lecha Wilczka, wieloletniego przyjaciela Simony i demonicznej Agaty Kuleszy w roli matki, dbającej o dobre imię słynnej rodziny Kossaków. W tym filmie są piękne zdjęcia nie tylko z Puszczy Białowieskiej i naprawdę dobry dźwięk – zarówno głosy zwierząt, lasu, jak i muzyka wnikają w tę opowieść.
Osobom lubiącym filmy o zwykłych dniach zwykłych ludzi proponuję film „Wróbel”, wyreżyserowany z delikatnością przez Tomasza Gąssowskiego. To historia listonosza z niewielkiej miejscowości, który nagle traci pracę, bo ludzie listów już nie piszą. Są w tym filmie trzy role, na które warto zwrócić uwagę – Remka Wróbla gra Jacek Borusiński, Julia Chętnicka jest dobrą sąsiadką Wróbla, a Krzysztof Stroiński niespodziewanie odnalezionym dziadkiem.
I na zakończenie tej krótkiej festiwalowej relacji film, który zrobił na mnie największe wrażenie. To „Minghun”, pełna poezji i wrażliwości opowieść w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, reżysera „Ostatniej rodziny” (o Beksińskich) czy „Żeby nie było śladów” (o Grzegorzu Przemyku).
Scenariusz napisał Grzegorz Łoszewski, aktualnie nowy prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Jurek (Marcin Dorociński oszczędny w środkach wyrazu i bardzo przekonywający) po tragicznej śmierci córki wraz ze swoim teściem Benem, Chińczykiem mieszkającym w Szkocji, postanawiają odprawić chiński rytuał minghun, czyli pochówek połączony ze ślubem. Ta przypowieść o miłości i śmierci, o cierpieniu mężczyzny po stracie ukochanych kobiet (żony i córki) oraz o poszukiwaniu nadziei i sensu życia, a także o odwadze, by zmieniać narzucane rytuały, jest naprawdę poruszająca.
Filmy polityczne „Zielona granica” Agnieszki Holland czy „Biała odwaga” Marcina Koszałka, każdy zupełnie inny, wybrzmiały już przed festiwalem w Gdyni, a polskie kino, które opowiada o reżimie białoruskim i wojnie na Ukrainie, poza filmem „Ludzie” w reżyserii Macieja Ślesickiego i Filipa Hilleslanda, nie przekonało mnie siłą przesłania.
Gdynia przywykła do wrześniowego święta polskiego kina. W tym roku – wydaje mi się – ilościowo było imponujące, ale jakościowo przydałaby się spokojna korekta i to już na etapie scenariuszy, a potem gotowych filmów. Bowiem w Konkursie Perspektywy pojawiały się co najmniej dwie ciekawe propozycje, ale o tym napiszę przy kolejnej okazji.
Alina Kietrys
Najważniejsze nagrody Konkursu Głównego 49. Festiwalu Filmowego w Gdyni:
- Złote Lwy: „Zielona granica“
- Srebrne Lwy: „Dziewczyna z igłą“
- Reżyseria: Marcin Koszałka („Biała odwaga“)
- Główna rola kobieca: Sandra Drzymalska („Biała Odwaga“)
- Główna rola męska: Jacek Borusiński („Wróbel“)