Anna Dymna: „Czuję się wybrańcem losu“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Z jej inicjatywy w różnych miastach Polski, ale i poza granicami kraju, odbywają się  Salony Poezji, w czasie których przy akompaniamencie muzyki aktorzy czytają wiersze wybitnych poetów. Spotkania takie mają charakter cykliczny i są prowadzone społecznie.

Każdy Salon wierszami księdza Twardowskiego inicjuje pomysłodawczyni i matka chrzestna projektu, czyli Anna Dymna. Ten ostatni otwierała pod koniec marca w Wiedniu w Piwnicy „Takt“, gdzie udało mi się z nią porozmawiać.

Jak sama mówi, obcowanie z poezją, jest dla niej największą przyjemnością. Z żalem dodaje, że poezja znika z naszej rzeczywistości. Nasza rozmowa o aktorstwie, działalności charytatywnej, ale i o polityce, była tak ciekawa, że przysłuchiwały się jej i nagrywały wiedeńskie media polonijne.

 

Anna Dymna – absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, od roku 1990 jest wykładowczynią tej uczelni. Od 1973 r. występuje na deskach Teatru Starego w Krakowie. Zadebiutowała w 1969 roku w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego rolami Isi i Chochoła w „WeseluStanisława Wyspiańskiego. Na srebrnym ekranie pojawia się od 1971 roku. Zagrała w wielu filmach (np. „Nie ma mocnych“, „Kochaj albo rzuć“, „Trędowata“, „Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny“, „Mistrz i Małgorzata“, „Wiedźmin“).

Jest założycielką Fundacji „Mimo wszystko“. Prowadzi działalność charytatywną, za którą otrzymała wiele wyróżnień i medali, min. Order Uśmiechu. Jest też laureatką wielu nagród artystycznych, np. w 2004 r. otrzymała Superwiktora za całokształt pracy artystycznej, a rok później Złoty Medal „Zasłużony Kulturze – Gloria Artis”.

 

Obecnie Pani nazwisko częściej jest łączone z działalnością charytatywną niż z aktorstwem. Co jest Pani bliższe?

To, że moje nazwisko łączone jest z działalnością charytatywną, świadczy o tym, jak to działanie jest w Polsce potrzebne. Jestem i czuję się aktorką. Mój dorobek aktorski jest znany, a filmy, w których występowałam, wciąż są pokazywane w telewizji. Doszłam więc do przekonania, że moja sława, sympatia i zaufanie, jakim mnie ludzie obdarzają, może procentować na rzecz innych. Osiem lat temu założyłam fundację, której jestem prezesem-wolontariuszem.

Działam na rzecz osób niesprawnych intelektualnie. Organizuję warsztaty terapeutyczne, prowadzę festiwale ogólnopolskie dla osób niepełnosprawnych, np. Festiwal Zaczarowanej Piosenki, założyłam Akademię Odnalezionych Nadziei. Przygotowuję też aukcje na rzecz ratowania umierających artystów. Nikt o tym nie wie, że ci, których niegdyś oklaskiwano na stojąco, dziś potrzebują pomocy.

Od 2003 roku prowadzę w telewizji program „Spotkajmy się“, w którym rozmawiam z ludźmi, walczącymi z różnymi chorobami genetycznymi. Ja się z nimi przyjaźnię i potem, dzięki fundacji, mogę im pomagać.

 

W dzisiejszych czasach to mało nośne tematy, którymi media rzadko się interesują. Jak Pani udaje się zwrócić uwagę na to zagadnienie?

Media mają ze mną problem, bo nikt nie może głośno powiedzieć, że ich to guzik obchodzi. 

Pani głos jest słyszalny. Nie zastanawiała się więc Pani, by ten głos wykorzystać w polityce?

Polityka to najgorsza rzecz w Polsce. Zawsze wydawało mi się, że polityka to taka przestrzeń, która pomaga ludziom się dogadać. U nas polityka polega na tym, że ten, kto lubi jabłka nazywa tego, kto lubi gruszki, kretynem. Z kolei wielbiciel gruszek odpłaca się temu drugiemu innym obraźliwym określeniem. Oni nigdy nie stworzą wspólnego sadu. Strasznie boję się polityki.

 

Dlaczego?

Prowadząc fundację, jestem całkiem apolityczna. Nawet gdyby jakaś opcja polityczna w czymś pomogłaby mi teraz, to ci, którzy przyjdą potem, by mnie zniszczyli.

 

Obecny podział polityczny jest tak dotkliwy, przenosi się na całe społeczeństwo w Polsce. Może należałoby zabrać głos? Kto mógłby wystąpić w roli negocjatora między zwaśnionymi stronami?

Ja w politykę nie wejdę, bo jestem za głupia. Czasami rozmawiałam z jakimiś politykami i nie rozumiałam, co do mnie mówili. Czysta demagogia. Gdybym poszła negocjować z nimi, rozpłakałabym się i wyszła. Mam ważniejsze rzeczy do zrobienia. Kiedy przyglądam się politykom, to widzę, że między nimi jest wstawione krzywe zwierciadło, o którym kiedyś pisał ksiądz Tischner. To widać szczególnie po katastrofie w Smoleńsku. Wydawało się, że cierpienie ludzi połączy….

Jeden na drugiego patrzy i widzi pokrzywioną, wstrętną mordę przeciwnika. Tylko nie wie, że ten drugi widzi jego twarz tak samo pokrzywioną. Oni się nienawidzą. Trzeba usunąć to zwierciadło, popatrzeć sobie w oczy i pogadać. Czasami, oglądając telewizję, wyłączam dźwięk. Podczas kłótni widzę w oczach polityków wszystko. W tych kłótniach umyka temat. Myślę, że bardzo trudno rządzić krajem, gdzie tak dziwnie jest pojmowana demokracja.

 

Politycy próbowali przeciągnąć Panią na swoją stronę?

Ależ, proszę pani, zawsze! Szczególnie jak się zbliżają wybory. Stawiam temu opór i spotykam się z obelgami, że nie jestem patriotką! Muszę być jak skała dla dobra moich podopiecznych, którzy potrzebują pomocy, bez względu na to, które opcje polityczne są u steru.

 

Nie odwraca się Pani od cierpienia. W którymś z wywiadów powiedziała Pani, że robi to dla siebie. Jak to rozumieć?

Siostra Chmielewska wszystko zrzuca na Boga, Janina Ochojska tłumaczy, że jest kaleką, której ktoś kiedyś pomógł, więc i ona pomaga. A ja nie mam tego na kogo zwalić. Od siedmiu lat tłumaczę się, jak bym kogoś zamordowała, więc mówię, że to robię dla siebie.

 

Aktorstwo i działalność charytatywna to dwa różne bieguny. Dzięki nim odnajduje Pani równowagę życiową?

Gdybym miała tylko dotykać cierpień, zwariowałabym. Kiedy wieczorem wychodzę na scenę to jest mój azyl, moje zbawienie. Na scenie mogę zapomnieć o całym świecie, mimo że gram okropnie dramatyczne role. Ja mam fajnie, bo mam 60 lat i już wiem, czego chcę. Trzymam się tego, co kocham. Nie dam się przekupić, nie nęcą mnie złote, błyszczące zabawki. Unikam seriali. Czasem coś tam zagram, bo muszę z czegoś żyć, ale wiem, co jest dla mnie ważne.

 

A gdyby przyszło Pani wybierać między aktorstwem a działalnością charytatywną, jakiego dokonałaby Pani wyboru?

Los by za mnie zdecydował. Zawód, który uprawiam, wymaga potwornej siły fizycznej, a ja widzę, że podupadam na zdrowiu. Jestem po wielu wypadkach samochodowych. Ale ponieważ stykam się z ludzkimi nieszczęściami, nauczyłam się cieszyć tym, że w ogóle oddycham. Boli mnie ramię, ale mam drugie, prawda? Cóż to jest w porównaniu z chorobą pewnej mojej podopiecznej, która ma 21 lat, cierpi na zespół Jadassohna i ma raka? Nikt jej nie chce operować. Muszę jej dodać siły, a nie przejmować się swoim ramieniem.

 

Wchodząc w środowisko swoich podopiecznych, odgrywa Pani tam swoją rolę?

Tam musi się być sobą, tam nic się nie da grać. Jadąc do nich, zastanawiam się nad swoim życiem: jak się zachowuję, ile czasu marnuję, przejmując się jakimiś głupotami. Moi podopieczni to 40-, 50-letni dorośli, ale czyści jak małe dzieci. Gdybym im dała milion, nie wiedzieliby, co zrobić z tymi papierkami. Oni potrzebują rozmowy, przytulenia, móc się wypłakać w czyjeś ramię. Jestem dla nich jak kwoka, przytulająca swoje pisklęta.

Pamiętamy Panią z wdzięcznych ról w komediach Sylwestra Chęcińskiego „Kochaj albo rzuć“ czy „Nie ma mocnych“. Jak Pani ocenia siebie – tę młodziutką Anię sprzed lat?

To było już prawie 40 lat temu… Dziś to się ogląda jak filmy przedwojenne. Patrzę sobie na tę Anię jak na takie młodziutkie zwierzątko, jak na swoją wnuczkę. Bardzo mi się podoba.

 

Jedna z części tych komedii była kręcona w Stanach Zjednoczonych. Nie kusiło Pani, by tam pozostać?

Jestem kotem domowym. Nawet za komuny mogłam wszędzie pojechać i wszędzie zostać, ale ja po prostu mam swoje miejsce na ziemi. Muszę mieć swój dom, swoje łóżko, swój Kraków. Nigdy stąd się nie wyprowadziłam, nawet do Warszawy, choć namawiano mnie. Lubię podróżować, ale po tygodniu już tęsknię do Krakowa, który uwielbiam. Jestem tam szczęśliwa.

 

Rozpoczynała Pani karierę w czasach komunizmu. Jak dziś Pani ocenia tamte czasy?

Nie jestem od rozliczania. Kiedyś zapytano mnie w Instytucie Pamięci Narodowej, czy chcę wiedzieć, kto donosił na Dymnego i na mnie. Co by mi to dało? Ja muszę iść do przodu, a nie walczyć z upiorami przeszłości. Za komuny kończyłam studia, zaczynałam karierę. Gdybym teraz zagrała w stu filmach, chyba byłabym bogata.

Nigdy nie byłam bogata, ale za to dawnej byliśmy jakimiś autorytetami. Przeżyliśmy upiorny reżym, a mimo to się nie zeświniliśmy. W pewnym sensie czuję się wybrańcem losu, bo moje całe życie jest fantastyczne: papież mnie bierzmował, potem pobłogosławił moją fundację, poznałam dwóch noblistów – Miłosza i Szymborską… Jestem szczęściarą.

 

Wspomniała Pani swojego pierwszego męża Wiesława Dymnego, który, jak stwierdziła Pani w jednym z wywiadów, „ulepił“ Panią. Czy to oznacza, że ukształtował Pani dorosłe „ja“?

Miałam fantastycznych rodziców, którzy mnie uczyli odpowiedzialności, uczciwości, pracowitości. Potem trafiłam w ręce mężczyzny, który był taki sam. On był plastykiem, który lepił, zmieniał świat. Nauczył mnie odwagi. Dziwił się, że nie umiem wymurować ściany, więc pod jego okiem murowałam. Co prawda wszystko popękało, ale było to moje dzieło. Zostałam żoną bardzo trudnego człowieka, wolnego artysty… Ale ja też byłam wolnym człowiekiem! Moim domem była Piwnica Pod Baranami, gdzie co prawda nigdy nie grałam, ale wdychałam jej atmosferę.

 

Niedawno Meryl Streep ogłosiła, że zamiast narzekać na brak ról dla kobiet po 50-ce, udowodni, iż to nie jest prawda. Jak Pani to ocenia

Ludzie chcą raczej patrzeć na kobiety młode, piękne, zgrabne. Konflikty erotyczne męsko-damskie nie dotyczą kobiet w latach. Nie udawajmy, że jesteśmy tak samo potrzebne, jak młode aktorki. Przecież wiadomo, że w komedii romantycznej nie zagram pięknego dziewczątka, bo już nim nie jestem. Teraz mogę zagrać babę. Ale pięknych, młodych, szczęśliwych, nieszczęśliwych, kochających to ja się dużo nagrałam…

 

Nigdy kreowane przez Panią role nie wywoływały w widzach niechęci, negatywnych ocen. Dlaczego?

Bo ja jestem taka „sirota“. Każdy ma pewne psychofizyczne uwarunkowania, ja gram raczej ofiary niż katów. Zawsze szukam człowieka w środku. W przedstawieniu „Antygona w Nowym Jorku“ nie grałam prostytutki, tylko kobietę, szukającą miłości. Mama mi zawsze mówiła, że nie ma ludzi złych. Są tylko tacy, którzy nie wiedzą, że mogą być dobrzy, bo nie mają odpowiednich wzorców.

Ci, co czynią zło, robią to, ponieważ są nieszczęśliwi. Większość chorób, jak choćby bulimia, anoreksja, nawet astma, to choroby niechcianego dziecka, nieszczęśliwego dzieciństwa. Źródłem zła są kompleksy. Dużo wiem o ludziach. Oczywiście, nie jestem naiwna, wiem, że na świecie żyją zboczeńcy i mordercy. Gdyby jednak pogrzebać w ich życiorysach, doszlibyśmy do wniosku, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Ale trzeba ludziom zaufać. Mimo wszystko. I tak właśnie nazywa się moja fundacja.

Małgorzata Wojcieszyńska, Wiedeń
Zdjęcia: Stano Stehlik

MP 5/2011

 

 

 

Autorka dziękuje pani Marii Buczak ze Stowarzyszenia „Takt“ w Wiedniu za umówienie wywiadu z aktorką.