RETROHITY
Naszą podróż zaczynamy słowami znanego przeboju Maryli Rodowicz. Cóż się dziwić, skoro mamy lato, wakacje i urlopy. Dziś już nie musimy wyjazdów planować z dużym wyprzedzeniem, a te last minute cieszą się dużym powodzeniem. Dawniej – nie do pomyślenia! Ponad 30 lat temu tak wyjazdy zagraniczne (jeśli w ogóle były możliwe), jak i krajowe należało planować odpowiednio dużo wcześniej.
Samochód – marzenie niejednego Polaka
Czym podróżowano? Własny samochód był luksusem. Produkcja była niewystarczająca, więc nowe samochody były na zapisy, co oznaczało, że na ten swój czekało się dobrych kilka lat. Z kolei te z drugiej ręki, sprzedawane na giełdach samochodowych, kosztowały krocie, a o zagranicznych markach można było tylko pomarzyć, ponieważ mało kogo było na nie stać. Taki był świat PRL-u. Jak zatem podróżował przeciętny Kowalski? Pociągami albo autobusami. Ale czy bez problemów?
Kolejami w świat
W czasie wakacji Polskie Koleje Państwowe (PKP) oprócz całorocznych połączeń krajowych, uruchamiały szereg połączeń międzynarodowych. Były to pociągi kursujące pomiędzy państwami socjalistycznymi, docierające do popularnych wówczas ośrodków wypoczynkowych. Latem można było ze stolicy czy z Wybrzeża dojechać bezpośrednio do takich krajów, jak Jugosławia, Rumunia, Bułgaria czy Grecja.
Najdłuższymi trasami pociągów sezonowych były połączenie „Nord-Orient” z bezpośrednimi wagonami ze Szczecina do czarnogórskiego Baru, bułgarskiej Warny i greckich Salonik oraz to z Warszawy do radzieckiego Saratowa czy krymskiej Odessy. Ciekawostką jest to, że w tamtych czasach najdłuższą podróż można było odbyć letnim pociągiem pośpiesznym „Rujana”, kursującym z północnoniemieckiego Sassnitz do greckich Salonik, a podróż nim trwała niemalże dwie doby.
Rzeźnia
Aby latem obsłużyć więcej klientów do pociągów, kursujących codziennie na liniach krajowych, dodawano wagony. Wprowadzano też pociągi sezonowe relacji północ-południe, czyli jeżdżące znad morza w góry i odwrotnie. Ale i tak liczba podróżnych przekraczała możliwości przewozowe PKP.
Czy wiedzą Państwo, co w żargonie polskich kolejarzy oznaczało słowo „rzeźnia”? To bardzo zatłoczony, nocny dalekobieżny pociąg krajowy, którym podróżowało się, jak się dało, czyli także na korytarzach, a nawet w toaletach. Oddzielną kategorię letnich pociągów turystycznych, stanowiły pociągi kolonijne, czyli wyprawiane z dziećmi do konkretnych ośrodków wypoczynkowych. Warto podkreślić, że w Czechosłowacji takich nigdy nie było.
Wyjazdy zagraniczne dla wybranych
Warto również wspomnieć o pociągach wyjeżdżających z Warszawy na Zachód, tworzących siatkę połączeń z Niemcami, Holandią, a nawet Francją. Przede wszystkim korzystano z nich w ramach podróży służbowych. Takie pociągi były specjalnie nadzorowane, bowiem ponad 30 lat temu o otwartych granicach można było tylko pomarzyć. Wyjazdy zagraniczne były tylko dla wybranych, którym udało się zdobyć paszport, zaproszenie i dewizy.
Tak samo jak w PKP, tak i w ČSD (Československé štátne dráhy) istniała pewna kategoria pociągów międzynarodowych, w których przewozy krajowe były mocno ograniczone – tylko w wyznaczonych wagonach lub w ogóle. Bilety na te pociągi można było kupić wyłącznie w kasach międzynarodowych. W rozkładach jazdy przy tych połączeniach widniała często uwaga „vnútroštátna preprava vylúčená“, co dziś jest nie do pomyślenia.
Komfort? Zapomnij!
Komfort podróży na trasach dalekobieżnych cztery czy pięć dekad temu odbiegał od dzisiejszych standardów. Klimatyzacja, o ile była znana, to tylko z filmów zachodnich, więc otwieranie okien było ostatnią deską ratunku podczas upałów. A jak już ktoś wyjechał za granicę, na przykład do tzw. demoludów, był narażony na towarzystwo handlarzy, którzy często wdzierali się do pociągów nielegalnie, by pohandlować.
Podczas takich podróży korzystano często z prowiantu, przygotowanego w domu na drogę, ponieważ nie zawsze można było liczyć na usługi wagonu restauracyjnego.
Bitwa o bilety
Niełatwo też było zdobyć bilety na takie połączenia. Każda stacja w większym węźle kolejowym miała określoną pulę biletów na konkretne połączenie w konkretny dzień. Takie bilety należało załatwić osobiście lub drogą telefoniczną. Najlepiej po znajomości.
Dla przykładu przytoczę coroczną sytuację z mojego dzieciństwa: moja polska ciocia, wówczas pracująca na stacji PKP w Koninie, już początkiem lipca wydzwaniała do Poznania, do kasy międzynarodowej, by w odpowiednim terminie kupić dla nas bilety powrotne z Polski do Czechosłowacji na koniec sierpnia. Cierpliwość, niezbędne układy i znajomości były tu nieodzowne.
Dawny ORBIS lub Čedok
Chcąc wyjechać za granicę, można było kupić bilety w biurach podróży. Takie usługi świadczyły wyłącznie biura odgórnie sterowane: czechosłowacki Čedok czy polski ORBIS. Biura te sprzedawały międzynarodowe bilety kolejowe, autokarowe, lotnicze – oczywiście z odpowiednią marżą i też nie od razu.
Oczywiście – przypomnę – należało posiadać ważny paszport, który na co dzień był przechowywany na milicji, oraz spełnić mnóstwo innych formalności, np. wypełnić druki deklaracji celnej. To wszystko dziś nie mieści się w głowie! Po złożeniu takiego formularza i tzw. opłaty rezerwacyjnej, należało przyjść do biura za kilka dni po odbiór biletu.
Jeżeli ktoś miał w domu telefon, to zazwyczaj biuro powiadamiało go o tym telefonicznie, ale częściej były to wiadomości typu: „Nie ma biletu na dany dzień, wolne są na dzień wcześniej czy później; nie ma już miejsc w wagonie sypialnym, są wolne tylko kuszetki“. Zaznaczę jeszcze, że wtedy samo posiadanie paszportu nie było przepustką do raju, należało bowiem mieć jeszcze ważną wizę lub zaproszenie.
Po całym tym czasochłonnym, pełnym nerwów procederze, można było zacząć się pakować. Należało jednak pamiętać o długiej liście przedmiotów, których przewóz był zakazany. Szczególną uwagę celników na granicach przykuwały towary zakupione na Zachodzie, które kiedyś były luksusem, a dziś są rzeczami codziennego użytku, nad którymi nikt się nie zastanawia, wrzucając je do plecaka czy walizki.
Życzę Państwu udanego urlopu, słonecznego lata i niczym nieograniczonych podróży!
Andrej Ivanič