PIĘKNY TRZYDZIESTOLATEK
Z bohaterem kolejnego odcinka rubryki poświęconej 30-leciu Klubu Polskiego znamy się od czasów, kiedy pracowaliśmy nad powołaniem stowarzyszenia Polaków mieszkających na Słowacji, czyli od 30 lat. Cezary Torebko jest Polakiem, który angażował się w życie Polonii w Martinie. Spotkaliśmy się w restauracji blisko dworca kolejowego w Martinie Vrútkach.
Skąd Twoja obecność w Słowacji?
Pochodzę z Olsztyna, tam się urodziłem. Kiedy byłem w piątej klasie technikum, szkoła otrzymała dwa miejsca na studia zagraniczne. Jedno było w Leningradzie, a drugie w Żylinie. Ze względu na dobre oceny, zaproponowano mi wyjazd. Wybrałem Żylinę, bo – wiadomo – na południu jest cieplej.
Na Słowację pierwszy raz przyjechałem w 1975 r. Po pięciu latach ukończyłem Wyższą Szkołę Komunikacji i Łączności w Żylinie. Na tej samej uczelni poznałem swoją przyszłą małżonkę Alžbetę. No i po studiach, w roku 1980 zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Polski i tam zamieszkamy. Takie były plany, ale wyszło troszeczkę inaczej.
W roku 1981 po raz drugi przyjechałem na Słowację. Tym razem w strony, z których pochodziła moja małżonka, to znaczy do Fiľakova, blisko węgierskich granic. W tym czasie mieliśmy już dwoje dzieci. Mieszkaliśmy tam przez pięć lat, a potem przeprowadziliśmy się do Martina, gdzie mieliśmy lepsze warunki. Wtedy Fiľakovo było malutkim miasteczkiem bez przyszłości nie tylko dla nas, ale i dla naszych dzieci.
W Martinie spotkaliśmy większą grupę Polaków. Nawet byliśmy tym zaskoczeni. Okazało się, że mieszkało tam wówczas 11 rodzin polsko-słowackich, a każda z nich miała przynajmniej dwoje dzieci. Takie wtedy były rodziny. Na spotkania przychodziło się razem z dziećmi, czyli liczyły one po ok. 30, 40 osób. A wszystko zaczęło się od telefonu pani Ireny Zachárovej. Któregoś dnia po prostu do mnie zadzwoniła.
Nawet nie wiem, skąd zdobyła te wszystkie adresy, telefony i po prostu obdzwoniła mieszkających w Martinie Polaków. Tak to się jakoś zaczęło. Spotykaliśmy się w Słowackim Muzeum Narodowym raz w tygodniu. Dyrekcja udostępniała nam pomieszczenia na takie nieformalne spotkania polskiej mniejszości narodowej.
Wydawaliście też czasopismo „Skierka” z podtytułem „Gazeta niecodzienna Polaków w Słowacji”
Nie my, ale Waldemar Oszczęda – własnoręcznie, wraz z córką i małżonką. To zresztą też absolwent mojej uczelni.
A jak teraz, kiedy obchodzimy trzydziestolecie Klubu Polskiego, oceniasz ten okres?
Kluby regionalne się usamodzielniły. Bratysława poszła swoją drogą, Koszyce swoją, Żylina i Martin powołały swoje Stowarzyszenie „Polonus”. Jak nasze dzieci dorosły, spotkania stały się rzadsze, bo – mówiąc szczerze – Klub powstał głównie z myślą o naszych dzieciach. Teraz każda z grup działa na swoim własnym podwórku.
W „Monitorze Polonijnym” ukazują się informacje o tym, co się dzieje w Żylinie. Wydaje mi się, że pójście własną drogą wzbogaciło działalność polonijną. Warto jeszcze wspomnieć, że w zasadzie pierwsza szkółka języka polskiego też powstała w Martinie. Prowadziła ją pani Zuzanna Faithova.
Przenieśmy się już do roku 2024. Jak wygląda teraz Twoje życie? Co robisz, czym się zajmujesz?
Jestem na emeryturze. Z małżonką pomagamy dzieciom. Mieliśmy trzy córki. Niestety najstarsza z nich zmarła kilka lat temu. Mamy dwie wnuczki: starsza to osiemnastolatka, młodsza ma trzy lata. Mamy także ogródek, a tam jest co robić od wiosny aż do późnej jesieni. Nie nudzimy się.
Otrzymujesz „Monitor Polonijny”, wiesz, co się dzieje w słowackim ruchu polonijnym, czy uważasz, że Klub Polski poszedł w dobrym kierunku, że to, co robi, jest potrzebne? Jest wiele imprez, które są organizowane zarówno dla Słowaków, jak i Polaków. Czy to było naszym celem? Czy też tak to widzisz?
Na pewno, bo tworzymy rodziny polsko-słowackie i właśnie ten cel osiągnęliśmy. Każde spotkanie, każda rozmowa ze Słowakami przybliża im Polskę, historię Polski, jej kulturę, przydatna jest też nawet informacja np. o tanich zakupach tuż za granicami. Uważam, że to jest dobre, potrzebne.
Po kilkudziesięciu latach mieszkania na Słowacji w pełni zrosłem się ze środowiskiem słowackim. Na początku czułem się tu obco. Teraz już nie, ale początki były trudne, zwłaszcza że wiele aspektów było dla mnie wtedy niezrozumiałych, mentalność miejscowych była inna, kultura niby z tego samego kręgu, ale na dużo rzeczy patrzymy jednak inaczej. Po prostu potrzebny był czas na otwarcie się na kulturę słowacką, przy jednoczesnym zachowaniu swojej kultury polskiej.
A co teraz jest dla mnie ważne? Zdrowie, spokój i pokój. By nasze pokolenie żyło w pokoju, bez wojny – tego bym chciał dla naszych dzieci i wnuków.
Cezary, bardzo serdecznie dziękuję Ci za spotkanie i za to, że podzieliłeś się z naszymi czytelnikami swoim wspomnieniami.
Ryszard Zwiewka