Napięcie narastało od miesięcy, ale i tak nagły wybuch wojny był zaskoczeniem. Zaatakowano z kilku kierunków, a kiedy do wszystkiego włączył się wąsaty dyktator, szala przechyliła się wyraźnie w jedną stronę. Niestety, największego cierpienia doświadczyli cywile, którzy długimi kolumnami, samochodami, wozami – czym tylko się dało – ruszyli w jedynym możliwym kierunku. Za granicę, do najbliższego sąsiada, wiedząc, że tam czeka na nich schronienie i ciepłe przyjęcie.
Piszę oczywiście o wrześniu 1939 roku i wielkiej tułaczce Polaków, która paradoksalnie miała i swój pozytywny epizod. Szacuje się, że podczas II wojny światowej schronienie na Węgrzech znalazło 50-100 tys. osób polskiej narodowości, tak żołnierzy jak i cywilów.
Węgierskie władze nie tylko jako jedyne otworzyły przed nimi swoje granice, ale również przejęły na siebie utrzymanie ogromnej rzeszy Polaków. I to pomimo tego, że formalnie były sojusznikiem wrogich Polsce Niemiec. W owym czasie Budapeszt przypominał słynną Casablankę, gdzie krzyżowały się drogi szpiegów, kurierów i gdzie Polacy mogli bez przeszkód paradować w swoich mundurach, mijając na ulicy licznie przebywających w owym czasie nad Dunajem niemieckich oficerów z niemieckich przedstawicielstw.
Można sobie tylko wyobrazić ich wściekłość i bezradność. Szef węgierskiego sztabu generalnego raportował w październiku 1939 roku: „Część ludności w miastach wykupuje polskie emblematy i nosi je w sposób rzucający się w oczy”.
Powstało wtedy wiele obozów uchodźczych – dla „internowanych” wojskowych i zwykłych ludzi. Internowanie było symboliczne, podobnie jak i obozy, które w większości stanowiły administracyjne jednostki tylko na papierze. Polaków u siebie chciała gościć każda węgierska rodzina; posiadanie „swojego” Polaka należało do dobrego tonu, a były nawet miejsca, gdzie między Węgrami dochodziło wręcz do kłótni, gdy Polaków „do wzięcia” było zbyt mało.
Wojskowi – jeśli chcieli, a w większości oczywiście tak było – mogli bez przeszkód uciekać dalej, na południe, by przez Bałkany dotrzeć do walczącej polskiej armii we Francji, a potem w Wielkiej Brytanii. Cywile natomiast mieli zapewnione pełne utrzymanie. Jeśli nie udało się zapewnić im pracy, otrzymywali stały, niemały zasiłek. Nie wolno zapominać o ofiarności węgierskiego społeczeństwa, które wspierało Polaków masowymi zbiórkami i koncertami charytatywnymi.
Nie będzie przesadą, gdy powiemy, że w owym czasie nad Dunajem istniała namiastka polskiego państwa, z właściwymi sobie sferami instytucji i kultury. Zakładano polskie szkoły na wszystkich poziomach nauczania, w których uczyli polscy nauczyciele. Polscy studenci mogli studiować na uproszczonych warunkach na węgierskich uczelniach. Prężnie działała kultura, teatry, zespoły muzyczne oraz biblioteki. Najważniejsza jednak była szeroko pojęta działalność wydawnicza, a przede wszystkim polska prasa.
To właśnie polska prasa na czele z największym budapeszteńskimi „Wieściami Polskimi”, była największym czynnikiem łączącym Polaków na uchodźctwie. Dostarczała najnowszych wiadomości, ułatwiała kontakty dzięki zamieszczanym ogłoszeniom, a nade wszystko podtrzymywała na duchu. Tego prasowego fenomenu nie byłoby, a nade wszystko nie byłoby takiego porozumienia bez jednego człowieka – Henryka Sławika.
Dla tego pochodzącego z Górnego Śląska dziennikarza organizacja Polakom życia i opieki na Węgrzech stała się priorytetem. Jako redaktor „Wieści” oraz przewodniczący Komitetu Obywatelskiego ds. Opieki nad Uchodźcami Polskimi stawał na głowie, aby w porozumieniu z węgierskim rządem wytworzyć kawałek Polski na Węgrzech. Cieszący się powszechnym szacunkiem Sławik był cierniem w oku Niemców, którzy mogli go aresztować dopiero w 1944 roku, po rozpoczęciu okupacji Węgier. Sławik został o wszystkim ostrzeżony, upewniwszy się jednak, że rodzina jest bezpieczna, pracował do końca nad uratowaniem życia jak największej liczbie Polaków i 5000 żydowskim dzieciom z sierocińca w Vác.
Gestapo nie mogło mu tego darować. Wiedziano, że w akcję ratowania byli zaangażowani i Węgrzy, a brutalne przesłuchania Sławika miały na celu wydobycie z niego reszty nazwisk. Ten nikogo jednak nie wydał, ratując tym samym życie wielkiemu przyjacielowi Polaków, ministrowi Józsefowi Antallowi. Gdy później obu przewożono tym samym samochodem, skatowany Sławik dał znać przerażonemu jego widokiem Węgrowi, że nie ma się czego obawiać. Resztkami sił wyszeptał: „Tak płaci Polska”. Syn Antalla, József junior, w roku 1990 został pierwszym premierem demokratycznych Węgier.
Dzisiaj historia się powtarza. Tak Polacy, jak i Słowacy mają szansę pomóc innym wojennym uchodźcom, choć – nie ukrywajmy – będzie to również kosztowało. Czy jesteśmy na to gotowi? Chyba nikt z nas jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak inne będą nawet nie najbliższe tygodnie, ale miesiące i lata. Zderzenie kultur, języków, oczekiwań, lęków, niewygód, świadomości, że jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za życie i utrzymanie gości, ale przede wszystkim za ich wszechstronny rozwój, wzrost i danie szansy powrotu do ojczyzny. Oby lepszej i wolnej…
Środowisko polskich uchodźców na Węgrzech dało Polakom znakomitych pisarzy i dziennikarzy, którzy nauczywszy się węgierskiego, mieli niemały udział w zbliżeniu obu narodów. Byli wśród nich m.in. Camilla Mondral, Stanisław Vincenz, Tadeusz Olszański, Adam Bahdaj… Czy za kilka lat dzięki pobytowi w Polsce lub na Słowacji objawi się nowe pokolenie dobrze wykształconych, znających nasze języki Ukraińców, którzy będą tłumaczyć Polskę oraz Słowację innym?
Być może trudniejsze zadanie stoi przed Słowacją, która tak wielkich wojennych doświadczeń uchodźczych w swojej historii nie miała. Wyzwaniem będzie nie tylko gorsza infrastruktura i liczba osób mogących ugościć uchodźców ze wschodu, ale i fakt, że Ukraińcy dla Słowaków stanowią większą egzotykę niż dla Polaków. Co prawda na wschodzie kraju (m.in. w Preszowie) ambasadorami ukraińskiej kultury i języka jest tradycyjnie mniejszość rusińska (łemkowska), jednak nadal nie trudno znaleźć Słowaka, dla którego Ukrainiec i Rosjanin to to samo.
Na koniec przytoczę wspomnieniową wypowiedź Pála Zeőke Szőke, bliskiego współpracownika Józsefa Antalla z czasów II wojny światowej: „(…) Nie chodziło tylko o to, żeby im pomagać, aby ich żołnierze mogli walczyć dalej (…), ale aby ci, którzy tu zostali, mogli żyć – na ile tylko można – własnym polskim życiem. Pomóc im, aby mieli swoje święta, by mogli śpiewać i tańczyć po polsku, by żyli własną kulturą narodową.
Nieraz odbywały się uroczystości przez nas organizowane, podczas których wywieszane były polskie flagi, biały orzeł – ich godło – obok barw i symboli węgierskich. Oni i my wygłaszaliśmy mowy (…), których sens był taki, że każdy naród ma prawo żyć we własnym kraju. (…) A Polski przecież nie było (…)”.
Czy damy radę?
Arkadiusz Kugler
(Cytaty pochodzą z publikacji Ákosa Engelmayera)