W ostatnim czasie przez Polskę i Słowację przechodzi olbrzymia fala pomocy uchodźcom z Ukrainy, którzy są zmuszeni uciekać przed wojną. Trudno jest w takiej sytuacji porównywać skalę zaangażowania, byłoby to wręcz nie na miejscu – po obu stronach Tatr jest ona olbrzymia.
To, co jednak różni w tym kontekście Polskę od Słowacji, jest stopień znajomości naszego wspólnego sąsiada. Dla wielu Słowaków Ukraina była do niedawna sąsiadem tylko w teorii. Odczucie było takie, że jest to gdzieś bardzo daleko, dokąd się raczej nie jeździ, a tym bardziej nie uczy powszechnie języka ukraińskiego (oczywiście, nie mówimy tu o mieszkańcach terenów przygranicznych, którzy mają inną perspektywę). Dla Polaków Ukraina była i jest natomiast dużo bliższa – i nie mówię tu nawet o doświadczeniach historycznych, ale rzeczywistości zwykłych ludzi z ostatnich kilkunastu lat.
Totalna nieznajomość Ukrainy dotyczy zwłaszcza mieszkańców Bratysławy i całej Zachodniej Słowacji, ale nie oszukujmy się – również mieszkańcy graniczącego z Ukrainą Kraju Preszowskiego, a konkretnie Popradu, Tatr Wysokich i okolic, bardzo rzadko (jeśli w ogóle) tam jeździli. Przyklejony do słowackiej granicy Użhorod, piękne i zadbane turystyczne miasto, jest dla przeważającej większości Słowaków oraz Polaków na Słowacji terra incognita.
A szkoda, bo stolica Zakarpacia oraz cały ten region miały wszelkie atuty ku temu, by masowo odwiedzali je słowaccy turyści. Wspaniała zabytkowa architektura, piękne górskie widoki, średniowieczne zamki nad czystymi rzekami, podobny język, a przede wszystkim bardzo niskie ceny, dobre jedzenie i naprawdę wysoki, europejski poziom usług hotelowych i gastronomicznych.
Miejmy nadzieję, że wojna szybko się skończy i będzie jeszcze okazja tam pojechać. Takie wyjazdy turystyczne będą mocnym wsparciem dla odbudowy powojennej gospodarki i konkretną pomocą doświadczonemu sąsiadowi.
W odróżnieniu od Słowaków w Polsce wyjazdy turystyczne na Ukrainę były modne i popularne już od kilkunastu lat, chociaż oczywiście nieprawdą jest, że każdy Polak tam był. Polacy jeździli głównie do Lwowa, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat mocno się zmienił na plus – przeistoczył się z zaniedbanego postkomunistycznego miasta w prawdziwie europejską, pełną turystów metropolię.
Jeszcze kilka tygodni przed wojną w centrum Lwowa słychać było języki z całego świata – oprócz ukraińskiego i polskiego również angielski, niemiecki, hiszpański, a nawet węgierski. Sporo mieszkańców Krakowa i Warszawy regularnie jeździło do Lwowa na wycieczki typu city-break.
Zmienił się również ich charakter – nie były to już tylko sentymentalne wycieczki na Kresy śladami polskości, ale wypady typowo rozrywkowe, na podobnej zasadzie, jak jeździ się do Wiednia, Pragi, Budapesztu czy Londynu. Lwów był zresztą doskonale skomunikowany ze światem (tanie linie lotnicze i dogodne międzynarodowe pociągi). Tętniące życiem i pełne zagranicznych turystów były też Kijów i Odessa.
Różnica pomiędzy Polakami a Słowakami dotyczy również języka. Na Słowacji na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które uczyły się języka ukraińskiego jako obcego. I znów, nie mówimy tu o mieszkańcach przygranicznych powiatów, których wschodniosłowacki dialekt jest zbliżony do języka ukraińskiego i którzy się tego języka nauczyli dzięki kontaktom z Ukrainą, które akurat tam na wschodzie są i zawsze były (np. w Michałowcach czy Humennem).
Tymczasem Polacy już po Pomarańczowej Rewolucji dostrzegli, że Ukraina ma swój język i że nie należy traktować całego Wschodu jako jednego wielkiego rosyjskojęzycznego monolitu. Nauka języka ukraińskiego wśród Polaków nie była oczywiście powszechna, ale tego języka i tak uczyło się sporo osób. Większość z nich dla przyjemności, aby móc się nim porozumiewać podczas wyjazdów turystycznych i zaimponować znajomym.
Dziś wzajemna znajomość języków przyda się bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Słowacko-ukraińska wymiana językowa napotyka jednak na przeszkodę w postaci braku materiałów do nauki, ale – jak pokazuje przykład polsko-ukraińskich relacji – jest to do nadrobienia.
Jakub Łoginow