Kochankowie z Darłowa

 BLIŻEJ POLSKIEJ KSIĄŻKI 

 W lutym, miesiącu miłości, koniecznie trzeba przeczytać jakiś romans – nawet nietypowy. A że tematyka uczuciowa towarzyszy wielu rodzajom twórczości literackiej, nie trzeba daleko szukać, by trafić na jakieś miłosne perypetie, rozgrywające się na kartach książki.

Ja sięgnęłam po „Siedem dalekich rejsów” Leopolda Tyrmanda, zapomnianą nieco powieść modnego niegdyś pisarza, i muszę przyznać, że z wielkim zainteresowaniem ją przeczytałam, przypominając sobie w trakcie lektury, że kiedyś bardzo lubiłam lekkie pióro tegoż autora.

Akcja powieści rozgrywa się w Darłowie, miejscowości, którą chyba każdy Polak kojarzy z letnim, nadmorskim wypoczynkiem. Mamy rzadką okazję poznać powojenny klimat tego miasteczka, kiedy to mieszkańcy próbowali jakoś odnaleźć się w nakazach tworzonych przez nową władzę.

Główny bohater – Nowak – podjął już decyzję: chce wyjechać z Polski. Jednak nie sam. Zamierza wywieźć z kraju cenne dzieło sztuki – tryptyk Eryka Pomorskiego, nazywanego Ostatnim Wikingiem Bałtyku. Ale unikat ten najpierw trzeba odnaleźć! I tym zamierza się zająć Nowak. Na dworcu w Darłowie poznaje Ewę. Od pierwszej chwili rodzi się między nimi coś, co żadne z nich nie zamierza nazwać miłością.

Ewa jest historykiem sztuki, więc i ona marzy o zobaczeniu tryptyku na własne oczy, przez krótką chwilę widzi siebie jako osobę sławną i bogatą. Jednak to tylko marzenie i – podobnie jak wiele innych pragnień – nie zostanie spełnione. W darłowskiej codzienności poplątane ścieżki Nowaka i Ewy nieustająco się krzyżują, a sami bohaterowie nie do końca wiedzą, jaka przyszłość byłaby dla nich najlepsza.

Może wpływa na to fakt, iż tuż po wojnie większość ludzi obawiała się przyszłości. Darłowo było przecież wcześniej miastem niemieckim, zatem dla Polaków stanowiło ziemię nieznaną w której należało znaleźć swoje miejsce i swoje przeznaczenie.

Wielką zaletą tej książki są mistrzowskie dialogi. Ewa i Nowak niesamowicie ciekawie rozmawiają o życiu, wyrażając często ważne spostrzeżenia w półsłówkach, niedomówieniach. Budują dzięki temu klimat zupełnie odmienny niż na zwyczajny romans przystało. Powieść momentami zanurzona jest wręcz w egzystencjalnej atmosferze, którą wzmacniają dodatkowo opisy uliczek Darłowa, rozmaitych zakątków i plenerów.

Leopold Tyrmand

Zresztą i pozostali bohaterowie Tyrmanda nakreśleni są z charakterem – chociażby marząca o wielkiej miłości Anita, nieszczęśliwie podkochująca się w Nowaku, czy August Leter, pozornie szanowany makler morski, w rzeczywistości oszust, który również dzięki tryptykowi chciałby zrealizować swoje marzenia. Wszyscy oni w pewnym sensie żeglują na falach pragnień, próbując płynąć pod prąd rzeczywistości.

Warto wspomnieć, że „Siedem dalekich rejsów” zostało negatywnie ocenionych przez cenzurę. Powieści zarzucano szerzenie pornografii i popieranie inicjatywy prywatnej. Dziś opinie te raczej bawią,  trudno się bowiem doszukać sensu takich zarzutów. Warto jednak uzmysłowić sobie, jak niepewny był w Polsce grunt wydawniczy w latach 50. ubiegłego wieku. W efekcie Tyrmand wydał swoją utwór po angielsku i niemiecku, a dopiero w latach siedemdziesiątych po polsku (ale w Londynie!).

Jak podsumować tę recenzję, nie pisząc o zakończeniu powieści? Tyrmand, rozstając się ze swoimi bohaterami, podsumował ich po swojemu: „Nawet kochając i będąc kochanym znajdziesz się co dnia pośrodku oceanu samotności”. I taka to prawda o literackiej miłości w Darłowie, którą możemy śledzić z wypiekami na twarzy, kibicując bohaterom, by ci mogli spełnić swoje marzenia. Czy im się udało? To już musicie sprawdzić sami.

Agata Bednarczyk

MP 2/2022