Konrad Aksinowicz o „Powrocie do tamtych dni“

„Film zrobiony, misja skończona“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Na ekrany polskich kin wszedł przejmujący film „Powrót do tamtych dni“ w reżyserii Konrada Aksinowicza. W filmie oprócz Macieja Stuhra, Weroniki Książkiewicz i Teodora Koziara zagrał… Wrocław! A konkretnie dzielnica, w której wyrastał reżyser i… ja. Co to była za przyjemność móc porozmawiać z Konradem o kulisach powstawania filmu i powrócić do tamtych miejsc i tamtych dni, kiedy jeszcze królowały pewexy i otwierano pierwsze wypożyczalnie kaset wideo.

 

Wiedziałeś, że obsadzasz Macieja Stuhra w jego najlepszej roli?

Tego się nigdy nie wie.

 

Ale po premierze Twojego filmu krążą takie oceny.

Tak, słyszałem. Dla mnie to wielki komplement, kiedy Maciek mówi, że to jeden z jego ulubionych filmów i że chętnie go ogląda ponownie.

 

Jak się zdobywa takiego aktora do filmu?

Pokazałem mu scenariusz, który go bardzo zainteresował. Na szczęście nasze drogi skrzyżowały się w TYM odpowiednim czasie.

 

Co chyba nie było najłatwiejsze z uwagi na pandemię?

Przygotowywałem się do tego filmu 10 lat, więc przesunięcie o kilka miesięcy później pierwszego klapsa na planie filmowym naprawdę nie robiło mi różnicy.

 

Która scena w filmie jest według Ciebie najbardziej przejmująca? W moim odczuciu to ta, kiedy Maciej Stuhr ślizga się po podłodze w kuchni, nie mogąc  stanąć na własnych nogach.

To moja ulubiona scena! Wtedy po raz pierwszy widzimy zmienionego człowieka. Widzimy Obcego, który był hodowany w inkubatorze alkoholizmu.

 

No tak, bo na początku poznajemy go jako kochającego ojca.

I to jest szok, że widzimy nie tylko mężczyznę, który jest pijany. To przecież inteligentny człowiek! Oznacza to, że alkohol nikogo nie oszczędza, wręcz odwrotnie, wydobywa z ludzi wszystko, co najgorsze.

 

Ile scen w filmie to zapis Twojego życia? 

Od wielu lat rozpisywałem sobie te sceny, jedna po drugiej. Część z nich to moje doświadczenia, część wymyśliłem, dopowiedziałem, a część powstała na planie filmowym. Na przykład ta, kiedy pijany bohater przechodzi obok dziecięcego pokoju, w którego drzwiach nie ma szyby.

Pobawiłem się tą szybą, żeby udramatyzować akcję filmu, by widz zauważył, że tej szyby od pewnego momentu w drzwiach już nie ma, i by dzięki temu zrozumiał, że „wojna“ zbliża się do pokoju dziecięcego. Z kolei Maciej Stuhr wymyślił tekst – mówi do dzieci, by zamknęły te drzwi, co jeszcze bardziej uwypukla paradoks całej sytuacji. Dla wielu osób to właśnie ta scena jest najbardziej przejmująca.

 

W filmie doskonale grają też Weronika Książkiewicz i 14-letni Teodor Koziar. Miałeś szczęśliwą rękę do aktorów?

Tak, ten chłopak spadł mi z nieba! Przyznaję, że długo wahałem się przy doborze aktorów. W pewnym momencie zrozumiałem, że muszę postawić na intuicję. To, że to były bardzo dobre wybory, widać teraz, kiedy film jest gotowy. Tego się nie wie przed rozpoczęciem zdjęć. Trzeba iść za głosem serca.

Wiesz, ile rzeczy może się nie udać przy realizacji takiej produkcji? Wystarczyłoby, gdyby ktoś zagrał inaczej, gdybyśmy nie mieli takich scenografii albo gdyby ujęcia były źle zmontowane. Na efekt końcowy składa się tyle elementów, nad którymi nie zawsze człowiek ma kontrolę. To trudny zawód!

Ale jaki twórczy!

Tak. To moja historia. Pisałem ją sam, własnym piórem i to ja chciałem decydować o obsadzie. Zrobiłem wcześniej dwa inne filmy i wiem, co to znaczy odpowiadać za wybory innych. Zupełnie inaczej przyjmuje się krytykę własnych decyzji, własnych wyborów. Te wybory przypisywane są zwykle na konto reżysera.

 

No i ta decyzja, że film zrealizowałeś we Wrocławiu, skąd oboje pochodzimy! Dla mnie jako widza to dodatkowy magnes. To taki ukłon w kierunku naszego miasta rodzinnego?

Tak. Moja producentka wielokrotnie sugerowała mi, żeby ten film zrobić w Warszawie. Wyszukiwała różne miejsca i razem jeździliśmy oglądać osiedlowe podwórka. Byliśmy nawet pod Warszawą, gdzie nakręcono już dwa inne filmy, osadzone w PRL-u.

 

No tak, to przecież ważne, żeby „Powrót do tamtych dni“ rzeczywiście przeniósł nas w czasie, czyli na początek lat 90. ubiegłego wieku. Co przesądziło, że wygrał Wrocław?

Producentce starałem się zawsze powiedzieć, że coś jednak jest nie tak w pokazywanych przez nią warszawskich podwórkach. Miałem wielką ochotę zrobić film we Wrocławiu i kiedy dostaliśmy grant właśnie z Wrocławia, wszystko było jasne.

 

Wrocławskie osiedle Szczepin?

Nie od razu. Rozważaliśmy jeszcze, że może będziemy kręcić na innych podwórkach, ponieważ to moje było już zbyt nowoczesne, a bloki za bardzo odnowione, ale w końcu udało się wrócić na Szczepin. Ja sobie bardzo cenię tę dzielnicę oraz kino „Mozaika“ – to przecież miejsca, w którym wyrastałem!

 

To tak jak ja! Szczepin to także moje osiedle, a „Mozaikę“ miałam zaraz po drugiej stronie ulicy.

A gdzie mieszkałaś?

 

Przy Poznańskiej.

Przy Poznańskiej 3 wynajmowałem mieszkanie przez trzy miesiące, czyli na czas kręcenia filmu.

 

To znaczy, że mieszkałeś w moim bloku! Ja na szóstym piętrze, a Ty?

Na dziesiątym. Na czas kręcenia filmu produkcja znalazła dla mnie dokładnie taki sam układ mieszkania, w którym wyrastałem przy ul. Głogowskiej. To dodatkowo pomogło mi powrócić do tamtych dni.

 

Jakie emocje Ci tam towarzyszyły?

To był wspaniały okres! Mój pierwszy wyjazd z domu od narodzin córki, która wtedy miała cztery latka. Przez pierwsze dwa dni patrzyłem w okno oraz sufit i cieszyłem się, że w domu jest cicho (śmiech). Wróciłem na nasze osiedle, powłóczyłem się tam, odkryłem, co nowego.

Wiesz, że teraz w Białym Pawilonie robią pyszne sushi, a obok jest świetna pierogarnia? Ja się tam totalnie odnalazłem. A wszystko, co najlepsze, miało dopiero nadejść! Bo kiedy tak siedziałem w tym Białym Pawilonie i przygotowywałem się do filmu, wpadłem na pomysł, żeby skrzyknąć starych znajomych z osiedla.

 

Zorganizowałeś spotkanie osiedlowe (śmiech)?

Udało mi się nawiązać kontakt z wieloma znajomymi, których zaprosiłem na plan filmowy. Przyszło ok. 30 osób, których nie widziałem od wielu lat! Niektórzy z nich w tym filmie zagrali. Kręcenie filmu stało się wydarzeniem osiedlowym i już wtedy stanowiło dla nas powrót do tamtych dni. Dla mnie miało też wymiar terapeutyczny.

Czyli?

Podczas kręcenia smutnych czy drastycznych scen, na przykład tej, kiedy Weronika Książkiewicz wali w drzwi sąsiadki, mogłem po prostu wyjść na podwórko do znajomych i odetchnąć. Jak kiedyś, jak za tamtych dni. Oni nawet nie wiedzieli, co my kręcimy, ale to rozmowy z nimi, wspomnienia z dzieciństwa, pozwalały mi wracać na plan. Ich obecność pomogła mi psychicznie.

Dzięki nim zapominałem o tym, co się tam działo, o tych dramatach, które rejestrowała kamera. Powiedziałem im o tym dopiero podczas pokazu filmu, takiego specjalnego dla nich – ludzi ze Szczepina – który odbył się w kinie Nowe Horyzonty.

 

W naszej Szkole Podstawowej nr 18. też kręciłeś?

Kręciliśmy tylko na zewnątrz, do środka, niestety, pani dyrektor nas nie wpuściła.

 

Dlaczego?

Też o tym myślałem. Byłem wściekły, bo odmówiła mi też pożyczenia sztandaru szkolnego, tłumacząc, że po zmianie patrona szkoły sztandar został wyrzucony. Zastanawiałem się, dlaczego nie chce mi pomóc? Jestem absolwentem tej szkoły, przez jakiś czas, na początku lat 90., byłem jej przewodniczącym.

 

Jak sobie poradziłeś?

Musiałem uspokoić nerwy, emocje odstawić na bok, bo trzeba było dokończyć film. Dostaliśmy się na szczęście do VII Liceum Ogólnokształcącego, które nie funkcjonuje już od kilkunastu lat. Tam zrobiliśmy ujęcia takie, jakie chcieliśmy. Nikt nam niczego nie ograniczał, nie zabraniał.

 

Wyszło autentycznie, byłam przekonana, że to nasza 18-tka.

Gdybyśmy się dostali do 18-tki, to być może nie chciałbym tam kręcić. Podobno szkoła jest odnowiona, więc może by nie mogła udawać tej sprzed laty. Ale przyznaję, że byłem mocno rozczarowany odmową ze strony dyrekcji.

 

Czym jest dla Ciebie „Powrót do tamtych dni“?

Dla mnie to przede wszystkim przyjemność. Zrobiłem film o swoim życiu. Przyjemnie było wrócić na swoje podwórko, przyjemnie było oglądać Macieja Stuhra, wyglądającego jak mój ojciec, który przecież też był aktorem. Przyjemnie było przebywać w „moim“ pokoju, który został odtworzony w hali filmowej.  Ostatnią noc, już po nakręceniu filmu, przespałem właśnie tam. A ponieważ był tam magnetowid i kasety, więc obejrzałem sobie film, którego dawno nie widziałem. Fajnie spędziłem ten czas, chociaż głowa mnie bolała, bo emocji chyba było za dużo.

 

Realizacja tego filmu była dla Ciebie terapią?

Jakiś postęp na pewno się wydarzył, ileś rzeczy zostało zamkniętych, ale ja nigdy już nie będę normalny (śmiech).

 

Dlatego, że jesteś DDA, czyli należysz do Dorosłych Dzieci Alkoholików? To im zadedykowałeś ten film? 

Zaobserwowałem, że ten film ogląda pięć kategorii widzów: tacy, którzy z alkoholizmem się nie zetknęli i po filmie podchodzą, mówiąc, że otworzyłem im oczy na ten problem. Druga kategoria to dorosłe dzieci alkoholików, czyli tacy jak ja, na których alkoholizm rodzica miał ogromny wpływ. Dostaję duże wsparcie od widzów, podchodzą, przytulają mnie, dziękują, że pokazałem skalę cierpienia dzieci, żyjących w oparach alkoholizmu.

Kolejna grupa to partnerzy DDA, którzy być może nie zdawali sobie sprawy, dlaczego ich partner zachowuje się tak, a nie inaczej. No i kolejna grupa to partnerzy alkoholików, którzy biją się z myślami i cały czas się zastanawiają, jak uciec od alkoholizmu. No i wreszcie sami alkoholicy. Niektórzy po raz pierwszy przeglądają się w moim filmie jak w lustrze. To może przerażać. Są zdziwieni.

Myślę, że terapeuci będą wysyłali na ten film swoich podopiecznych. Zresztą niedługo obraz będzie dostępny na DVD, a za parę miesięcy na Blurayu.

 

Powstało już wiele filmów o alkoholizmie, ale ten Twój jest unikatowy, bo pokazałeś problem z perspektywy dziecka.

Takiego filmu nie było, a ja na niego czekałem. Cieszę się, że udało mi się go zrobić. Wreszcie! Po 10 latach przygotowań! Teraz dostaję wiele maili z podziękowaniami za opowiedzenie historii iluś tam osób. To cud kina!

Nie jest to taki wesoły powrót do tamtych dni, jakby się na początku mogło wydawać.

Wbrew wszystkiemu ja jednak zachowałem mnóstwo miłych wspomnień z dzieciństwa. Dopiero ten film pokazał mi skalę tego, co przeżyłem. Widzę, że to był dramat, że moje dzieciństwo nie było takie kolorowe, jak je sobie zapamiętałem. I choć bardzo chciałem zrobić film pełen barw, może nawet peweksowskiego blichtru, to prawda jest taka, że czarno-białe sceny mojej dawnej rzeczywistości przyćmiewają te kolorowe.

 

Zakończenie filmu jest zaskakujące. Nie jest to wiernie oddana historia Twojej rodziny. Dlaczego?

Ludzie pragną happy endu, a ja zawsze chciałem, żeby to był film klasyczny, w którym wydarza się coś nieodwracalnego.

 

Twój tato wiedział o tym, że realizujesz film. Jak reagował?

Był zaskoczony, bo wiele scen z życia w ogóle nie pamiętał.

 

Poczułeś ulgę, że się z tym problemem zmierzyłeś?

Kiedy mój ojciec kilka lat temu umarł, zrozumiałem, że już nigdy nikt do mnie nie zadzwoni z informacją, że on leży gdzieś pijany. To naprawdę bardzo smutne, ale z drugiej strony oczyszczające. Mam 43 lata i nikt do mnie nie zadzwoni z podobnym problemem. Będą inne (śmiech).

 

Czujesz, że masz jakąś misję do spełnienia?

Czułem, że zrobienie tego filmu to moja misja. Film zrobiony, więc i misja skończona.

 

Polskiej kinematografii zarzuca się, że nie podejmuje tematyki uniwersalnej, która by była zrozumiała za granicą. Twój film jest inny i może zainteresować widzów w różnych miejscach na świecie. Planujesz podbić świat?

Pierwszą nagrodę zagraniczną już zdobyliśmy! W Talinie, po reakcji widzów widziałem, że mocno przeżyli to, co zobaczyli na ekranie. Mam nadzieję, że mój film dotrze do Ameryki i Australii.

 

W Australii studiowałeś, więc to poniekąd Twój teren. Jest szansa, żeby tam film zaistniał?

To nie zależy ode mnie, ale chciałbym pokazać swój film moim przyjaciołom. Może na jakimś festiwalu?

 

Dokąd zabierzesz nas w kolejnym filmie?

Na razie muszę odpocząć psychicznie po tym filmie.

Oj, to pewnie te wywiady Ci w tym nie pomagają?

Jeszcze kilka wywiadów przede mną, ale to minie. Wiem, że każdy bankiet się kiedyś kończy. Bankiet „Powrotu do tamtych dni“ też.

 

Z czego żyje reżyser, jak nie kręci filmu?

Od dwóch lat robię programy dla dzieci pt. „Alchemik“ o chemiku, który przenosi się do innego wymiaru, by uczyć chemii królewnę i dwóch żołnierzy. Bardzo lubię to robić. To stała praca dla TVP ABC. Poza tym zajmuję się innymi programami dziecięcymi, np. „Cześć, czy mogę Cię zjeść?“. To opowieść o magicznej lodówce, w której ożywają warzywa i owoce, namawiając do zdrowego odżywiania. To są fajne programy z lalkami, mupetami.

 

Niedaleko pada jabłko od jabłoni, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że Twoja mama była z zawodu aktorką lalkarką.

Tak, widzę, że też mam do tego dryg.

 

A robienie reklam Cię nie wciągnęło?

Nie mogłem się tam odnaleźć, zawsze coś mnie tam uwierało. Stanowiłem problem dla klientów, dla agencji. Gdzieś ten talent był, ale nie było pasji. A w tych programach dla dzieci jest jedno i drugie, dlatego potrafię dać z siebie to, co najlepsze.

 

Ujmująca jest Twoja szczerość. To dobra taktyka w świecie filmu?

Myślę, że tak. Wiesz, robiłem też teledyski, ale zrozumiałem, że to jakby za karę.

 

Dlaczego?

Bo albo piosenka za bardzo mi się nie podobała, albo pomysł na teledysk. Jeśli reżyser bierze się za coś, a jego motywacją jest tylko przetrwanie, zapłacenie za czynsz, to nie tędy droga. Męczyła mnie też rywalizacja, która towarzyszy realizacji teledysków i reklam.

Z kolei bardzo odpowiada mi to, że wbiłem się w zespół bardzo utalentowanych ludzi z TVP ABC, którzy robią programy dla dzieci. Im to gra, mnie to gra, nie przeszkadzamy sobie nawzajem. A przy okazji mogę myśleć o nowym filmie.

Małgorzata Wojcieszyńska

MP 2/2022