Lepiej późno niż wcale
CZUŁYM UCHEM
Dziesięć lat temu, kiedy licencjonowany program „Idol” debiutował w Polsce, wydawało się, że udział w nim to jest COŚ. Gwarancja sławy, popularności, wielkich pieniędzy. Przepustka do świata gwiazd, kontrakt z czołową wytwórnią płytową (w razie wygranej); no, uśmiech losu po prostu.
Tysiące chętnych w długich kolejkach czekały na szansę zaprezentowania się podczas castingów, często zupełnie nie biorąc pod uwagę całkowitego braku umiejętności wokalnych. Później miliony ludzi gromadziły się przed telewizorami, wierząc, że mają wpływ na stworzenie naprawdę wielkiej gwiazdy; z zapartym tchem śledząc i komentując zmagania uczestników.
Teraz, po latach, jako telewidzowie jesteśmy przyzwyczajeni do formuły talent-show. Taki program ma dziś w swojej ofercie każda większa stacja telewizyjna – tak prywatna, jak i publiczna. Konkurencja między nimi jest większa niż między uczestnikami. I teraz, dziesięć lat po pierwszym „Idolu”, wiemy, że taki program nie ma na celu wyłonienia najlepszej, najbardziej utalentowanej osoby.
Wiemy, że zwycięzcy nie zapewni ani sławy, ani wielkich pieniędzy – przynajmniej nie w polskich realiach. I że najbardziej na udziale w nim korzystają jurorzy, którzy za swoje występy otrzymują gigantyczne stawki, i że to oni są tak naprawdę jedynymi gwiazdami.
Tę pierwszą edycję „Idola”, o której wspomniałam, wygrała młodziutka, wówczas zaledwie siedemnastoletnia Alicja Janosz. Były gratulacje jurorów w finale, były łzy szczęścia i wróżby wielkiej kariery. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Młodziutka Janosz, wrzucona na głęboką wodę, z dobrym głosem, ale jeszcze bez własnego repertuaru i artystycznej wizji, związana kontraktem z dużą wytwórnią płytową i pod każdym względem od niej zależna, zupełnie nie poradziła sobie jako „gwiazda”.
Jej debiutancka płyta, „Ala Janosz”, została bezlitośnie wyśmiana tak przez odbiorców, jak i krytyków (szczególnie wdzięcznym materiałem do żartów okazała się piosenka „Zbudziłam się”, zwłaszcza fragment: „zbudziłam się/nie było źle/za oknem brzask/śnieg, zaspana ulica/tramwaju szum, za ścianą śpiew/i jajecznica”). A później zapadła cisza. Ala „Jajecznica” Janosz czasem gościnnie pojawiała się w nagraniach innych wykonawców, śpiewała na rozmaitych festiwalach, ale była postrzegana przede wszystkim jako wielka przegrana pierwszej edycji polskiego „Idola”.
Lepiej zaczęło się dziać w 2009 roku. Alicja Janosz zakończyła wtedy współpracę z wytwórnią Sony BMG Poland. Mądrzejsza i dojrzalsza, postanowiła pójść własną artystyczną ścieżką. Z tego postanowienia zrodził się pierwszy album, który chciałabym Państwu w tym numerze polecić. Janosz nagrała go z zespołem Hoodoo Band (tak też zatytułowany jest krążek) i wydała pod szyldem wytwórni Luna Music w 2010 roku.
Próżno na tej płycie szukać nastolatki, która występowała w „Idolu”; próżno dosłuchiwać się echa nieszczęsnej jajecznicy. To jest po prostu porcja doskonałej muzyki, świetnie zagranej i doskonale skomponowanej. Album składa się z dwóch płyt. Na pierwszą trafiły autorskie kompozycje Hoodoo Band, pozytywnie zaskakujące świeżością, ale i obeznaniem w muzycznych gatunkach.
To wysmakowana, ale energiczna mieszanka funku, jazzu, bluesa i soulowych dźwięków, naprawdę pozytywnie wyróżniająca się wśród propozycji, które pojawiają się na polskim rynku. Na drugim krążku, wchodzącym w skład tego wydawnictwa, znalazł się występ zespołu, który odbył się z w 2009 roku z okazji Polskiego Dnia Bluesa w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w Programie Trzecim Polskiego Radia. Podczas koncertu grupa wykonała m.in. „Talkin loud and say nothing” z repertuaru Jamesa Browna i „She’s 19 years old” Muddy’ego Watersa. Słucha się tego fantastycznie.
Drugi album, do którego posłuchania serdecznie zachęcam, to solowa płyta Alicji Janosz „Vintage”, wydana niespełna rok temu. Muzycznie jest to udana inspiracja retro soulem: stylem Amy Winehouse i dokonaniami wokalistów, występujących w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Większość utworów, które znalazły się na płycie, wyszła spod pióra Janosz. Może dzięki temu brzmią przekonująco, świeżo i bezpretensjonalnie (co nie znaczy mało ambitnie).
Całość jest spójna, wysmakowana i elegancka. Nie ma tu tandetnego R&B, są przemyślane kompozycje, lata świetlne oddalone od poziomu debiutanckiego albumu. Na taką płytę warto było czekać. Miejmy jednak nadzieję, że kolejny album Alicji Janosz ukaże się nieco szybciej.
Katarzyna Pieniądz