O Wandzie, co Niemca nie chciała, a jednak się złamała

Rozmowa z producentką filmową Wandą Adamik Hrycovą, której babcia była Polką

 

 WYWIAD MIESIĄCA 

Nosi polskie imię Wanda, a krąży w niej rusińska, polska oraz węgierska krew. Wanda Adamík Hrycová polskości nie potrafi w sobie zidentyfikować, ale z podziwem mówi o ojczyźnie swojej babci i o Polakach, z którymi łączą ją przyjacielskie czy zawodowe więzi. Jej ojciec Andy Hryc (niedawno zmarły znany słowacki aktor) był przekonany, że historia ucieczki z Polski Marii Hrycovej to świetny temat filmowy. Jak to widzi wnuczka naszej rodaczki?

 

Lubi Pani chałwę?

Jasne! I krówki też! Tym mnie karmiono (śmiech).

 

Wie Pani, że w ten sposób nawiązuję do Pani babci, która przepadała za chałwą? Polska kojarzy się Pani z babcią?

Oczywiście! Ona mi dużo mówiła o Polsce. Po wojnie ten rejon, gdzie babcia wyrastała – na pograniczu z Białorusią – znalazł się po drugiej stronie granicy. Do końca życia ciągnęło ją do Polski. Cały czas utrzymywała kontakt z przyjaciółką, której dzieci kolegowały się z moim tatą, a my, dzieci ich dzieci, czyli kolejne pokolenie, nadal się spotykamy i przyjaźnimy. Właśnie zaprosiłam ich do Bratysławy na Boże Narodzenie!

Potrafi Pani zdefiniować swoją tożsamość? Ile w Pani jest polskości?

Nie, nie potrafię tego ocenić. Nie wiem, co to znaczy czuć polskość. Pochodzę z Europy Środkowej, z regionu, gdzie się spotykały i mieszały różne nacje. Jestem Europejką, a właściwie  Środkowoeuropejką. Moja mama jest Rusinką, tato był po matce Polakiem, po ojcu zaś Rusinem i Węgrem.

 

A jednak całe życie nosi Pani polskie imię – Wanda!

To prawda. „Wanda, co nie chciała Niemca“ (śmiech). Ja jednak się złamałam! (śmiech). Bo mój mąż to Niemiec, który co prawda urodził się na Słowacji, ale potem mieszkał w Niemczech.

 

O, to w Pani dzieciach ta krew jeszcze bardziej się wymieszała!

Tak, cała nasza rodzina to ciekawa mieszanka krwi oraz różnych wyznań – od grekokatolików przez prawosławnych po protestantów.

 

A jeszcze się doczytałam, że powierzyła Pani swoje dzieci najpierw opiekunce z Chin, teraz z Iranu.

Tak (śmiech). Dla mnie to bardzo ważne, żeby dzieci wyrastały w tolerancyjnej rodzinie, bo według mnie to podstawa szczęśliwego życia. Dzieci nie zwracają uwagi, czy ktoś jest ciemnoskóry, ze skośnymi oczami, czy na jego stoliku nocnym leży Koran czy Biblia.

 

Mówi Pani po polsku?

Nie, ale w osiemdziesięciu procentach rozumiem.

 

Nie szkoda?

Wielka szkoda. Dużo o tym rozmawialiśmy z ojcem. On nie tylko rozumiał, ale i mówił po polsku. Pytałam go, dlaczego nas nie nauczyli polskiego. Z węgierskim było podobnie, choć tego języka mój ojciec też nie znał.

Zna Pani odpowiedź?

To był kompleks emigrantów. Babcia nigdy nie mówiła do mnie po polsku, zawsze po słowacku. Ona tu mieszkała w trudnych czasach i starała się wtopić w środowisko. Tym bardziej było jej ciężko, kiedy jej mąż, a mój dziadek, był więziony za czasów komunizmu, a ona musiała pracować, by utrzymać siebie i dwoje dzieci.

 

Tamte czasy zmuszały do ukrywania swojego pochodzenia?

Myślę, że chciała, by jej dzieci miały łatwiej niż ona, by nie czuły się wyobcowane. Ona odczuła na własnej skórze, że obcokrajowiec nie miał takich samych szans, jak ludzie stąd. To były dziwne czasy, po pierwsze – dlatego że zaraz po wojnie, po drugie – jeszcze niewiele czasu upłynęło od upadku monarchii austro-węgierskiej. Może dlatego krzywo patrzono na innych? Ale, co ciekawe, im babcia była starsza, tym częściej wspominała młodość, którą przeżyła w Polsce. Wtedy przechodziła na język polski. Pochodzenia nie da się wykorzenić.

 

Od tamtych czasów zmieniło się podejście do obcokrajowców na Słowacji?

Teraz to jest zupełnie inna sytuacja. Dziś te kontakty z zagranicą są o wiele silniejsze. Jesteśmy w Unii Europejskiej! Ale mimo to myślę, że cały czas mamy co doganiać. Na przykład niewiele wiemy o Polakach. Na poziomie dyplomacji kulturalnej mamy olbrzymie rezerwy, a szkoda, bo sądzę, że mamy sobie dużo do zaoferowania.

 

A jak, według Pani, radzą sobie filmowcy z tą współpracą polsko-słowacką?

Właśnie zaczynam intensywne rozmowy z moimi polskimi kolegami, których mam sporo. W tych kontaktach widzę olbrzymi potencjał. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Niedawno odwiedziłam Warszawę. Pierwszy raz po wielu latach. Byłam bardzo mile zaskoczona, jak bardzo to miasto się zmieniło. Kocham też Kraków, ale olbrzymi szok przeżyłam, kiedy pojechałam do Katowic. Te świetne inwestycje, muzea górnicze, które tam powstały! I filharmonia! Czułam się jak Alicja w krainie czarów. Niesamowite, jak dobrze tam wykorzystano fundusze europejskie. Moglibyśmy stamtąd czerpać inspiracje.

 

Czego dotyczy Pani współpraca z polskimi filmowcami?

Biorę udział w różnych festiwalach filmowych, na przykład Off Camera w Krakowie. Kiedy rozmawiam z polskimi kolegami, widzę, że naszym największym wyzwaniem jest znalezienie wspólnych tematów, mogących zainteresować i polskich, i słowackich widzów. Europa ma tyle wspólnych więzi! Przecież studenci podróżują tu i tam, więc czas, żebyśmy te tematy przenieśli do filmów czy seriali.

Już jest jakiś konkretny pomysł?

Pracujemy nad tym.

 

Kiedyś Pani babcia mówiła mi, że Andrzej (tak nazywała Pani tatę) widział w jej ucieczce na Słowację pomysł na film. Co Pani na to?

Losy naszej rodziny są dosyć dramatyczne i mógłby o niej powstać cała serial. Niestety. Dziadkowie, ale i rodzice przeżyli sporo okropności, które także i mnie formowały. Babcia uciekła z Polski. Potem reżim komunistyczny ingerował w jej i dziadka życie. Dziadek przez wiele lat siedział w więzieniu. Całą rodziną nieśli na swoich barkach wszystkie konsekwencje ówczesnego reżimu. I to się ciągnęło aż po brutalną erę mecziarowską, którą mój ojciec i cała rodzina odczuliśmy na własnej skórze. Ale ja nie mam dostatecznego dystansu, by móc podjąć się realizacji takiego tematu. Choć prawdą jest, że na przykładzie historii naszej rodziny można opowiedzieć historię Czechosłowacji, Słowacji i Polski.

 

Spłaca teraz Pani dług za uratowane życia babci, ratując inną kobietę? Mam na myśli Sahrę Karimi z Afganistanu.

Moja babcia uciekła z Warszawy dzień przed wybuchem powstania warszawskiego i tu na Słowacji znalazła schronienie. Czy to, że mogłam pomóc afgańskiej reżyserce Sahrze, sprowadzając ją na Słowację, to jest spłacanie długu? Nie myślałam o tym w takich kategoriach. Dla mnie to naturalna sprawa. Każdy, kto by mógł pomóc w ucieczce przed talibami, by to zrobił.

 

Czego to od Pani wymagało?

Szybkiego działania. Tego się nie dało przełożyć na następny dzień, ale trzeba było reagować natychmiast. Przez 72 godziny nie wypuściłam telefonu z rąk, by móc Sahrę i jej rodzinę dostać do samolotu. Trzy dni nie spałam, ale udało się. Tydzień później wydostanie tych ludzi z Kabulu byłoby zupełnie nierealne. Tam okoliczności zmieniały się z godziny na godzinę.

 

Jej historia dotknęła Pani, bo dziewczyna studiowała na Słowacji? Bo, podobnie jak Pani, jest filmowcem?

Tak. Jak widziałam w telewizji te rodziny z małymi dziećmi na lotnisku w Kabulu i patrzyłam na moje dzieci tu, na Słowacji, to nie mogłam pozostać obojętna na ten dramat ludzki.

 

Sprowadziła Pani na Słowację Afgankę. Spotkał Panią za to hejt?

A wie pani, że nie? Byłam zaskoczona. Do mnie osobiście nie dotarły żadne negatywne reakcje, a dyskusji pod artykułami już od wielu lat nie czytam. Nie interesują mnie, nie uznaję ich za głos większości. To rozwrzeszczana mniejszość, która hejtując, próbuje dać ujście swoim problemom. Nikt tym ludziom chyba nie powiedział, że to jest nieskuteczne.

 

Obserwuje Pani sytuację na granicy polsko-białoruskiej, gdzie uchodźcy stali się elementami okrutnej gry?

Tak. To straszna tragedia, cierpią niewinni ludzie. Nikt z nas czegoś takiego by nie chciał przeżyć na własnej skórze. Na żywo jesteśmy świadkami wielkiej gry politycznej, za którą płacą najsłabsi. Nawet cenę życia.

 

Tych, którzy z polskiej strony starają się pomóc uchodźcom, spotyka za to hejt od rodaków. Dlatego spytałam o reakcje Słowaków na Pani działania. Słowacja jest otwarta na uchodźców bardziej niż Polska?

Nie sądzę. Myślę, że jesteśmy na Słowacji ksenofobami. To było widać w 2015 roku, kiedy uchodźcy uciekali przez Węgry. I choć działo się to blisko nas, to tak naprawdę nas nie dotyczyło, bo ci uchodźcy nie chcieli u nas zostać. Najbardziej obawiano się ich w tych regionach Słowacji, gdzie nigdy nie spotkano żadnego migranta. To podobny mechanizm stworzenia wroga, który działał w latach 90., kiedy wskazywano rzekomych wrogów – Węgrów. Taki paradoks. Odpowiedzialność za to niosą nasi politycy. Oni – świadomie lub nieświadomie – mają wpływ na opinię publiczną. I nią sterują tak, by rosły słupki ich popularności. Byle do najbliższych wyborów. My tu nie mamy mężów stanu, wizjonerów, którym by zależało na przyszłości państwa. Nasi politycy nie są w stanie spojrzeć za horyzont czterech lat, widzą tylko czas od wyborów do wyborów. W Polsce pewnie jest podobnie.

 

Co się dzieje z naszymi społeczeństwami? Jako filmowiec, dobry obserwator jest Pani w stanie opisać ten stan?

Nastroje nie są dobre, dochodzi do polaryzacji społeczeństw, rośnie agresja. Elity nie uspakajają, nie dają nadziei na przyszłość, ale działają wręcz odwrotnie – pasożytują na tematach, które ludzi dzielą, które w ludziach wywołują emocje. Przeciętny człowiek nie potrafi odróżnić, co jest populizmem. Niestety. I tak dochodzi do manipulacji. Pomocny w tym jest Internet – jedyne nieregulowane medium. W sieci głos dostaje każdy, a więc i ktokolwiek. A dzięki algorytmom, które w Internecie działają, im większy hejt, tym większe zasięgi. To oznacza, że cały nasz medialny system stanął do góry nogami! Jeśli to się nie zmieni, jeśli Internet nie będzie restrykcyjnie kontrolowany, tak jak gazety, telewizje, radio, to wszystko może się obrócić przeciw ludzkości.

 

Filmowcy mogą zmiękczyć serca widzów, uczulać na problemy, przestrzegać. Czuje Pani, że spełnia misję?

Jestem przekonana, że to nasz obowiązek. Filmowcy to robią, stawiając widzom lustro, zmuszając do refleksji. Z drugiej jednak strony, wie pani, które filmy cieszą się większym zainteresowaniem? Wcale nie te, które dotykają najtrudniejszych, najgorętszych problemów, które zmuszają do myślenia. Może dlatego, że po obejrzeniu takiego filmu człowiek może czasami popaść depresję? Im trudniejsze czasy, tym większy popyt na rozrywkę. Ludzie szukają czegoś lekkiego, przyjemnego, relaksującego. Chcą się uspokoić. Zapomnieć o realnym życiu.

 

Pani produkuje programy rozrywkowe, ale i filmy poruszające trudne tematy, jak choćby film „Colette“, opowiadający o miłości w obozie koncentracyjnym.

Tak. A realizując trzy lata temu film „Čiara“, przybliżyliśmy się do tematu podziału na bogatych i biednych, szczęśliwych i nieszczęśliwych. Co do rozrywki, staram się ją oferować na pewnym poziomie, bez konieczności obniżania poprzeczki. Ale nie ukrywam, że z moimi produktami chcę dotrzeć do mas, do szerokiej publiczności. Ostatni film „Známi – neznámi“ to komedia, prezentująca różne relacje w rodzinach i między przyjaciółmi. A te ostatnio są mocno nadwyrężane. Trudne czasy weryfikują je i dlatego niektóre się rozpadają, inne cementują. Dziś ludzie mają straszne problemy psychiczne spowodowane lockdownami, pandemią. Czas oczekiwania na wizytę u psychologa to sześć miesięcy! Ci, którzy nie znaleźli sposobu, by nie zwariować, by wykorzystać czas lockdownu na samorozwój, mają straszne problemy. Ten film pokazuje, w jakim stanie są nasze relacje, mimo że na pozór wyglądają one na normalne.

Film opowiada o grupie przyjaciół, którzy decydują się położyć na stole swoje telefony i wspólnie odczytywać SMS-y lub przysłuchiwać się rozmowom, prowadzonym przez innych. To wszystko ich zmienia. Czy to duże wyzwanie zrobić remake znanego filmu?

Pierwszy raz zdecydowaliśmy się kupić scenariusz i zrobić adaptację. Oczekiwaliśmy, że będzie hejt, ale dostaję informacje, że wielu podobało się bardziej niż oryginał. Oczywiście włoska wersja nas oczarowała, ale tu, na Słowacji była ona w dystrybucji tylko w małych kinach. My z naszą wersją chcieliśmy dotrzeć do szerokiej publiczności. To świetna historia, doskonale nakreślone ludzkie charaktery. Postaci śmieszą, ale czasami jest to śmiech przez łzy, bo niektórzy odbiorcy widzą w bohaterach siebie.

 

To pierwszy film z Pani produkcji, w którym nie wystąpił Andy Hryc.

Kiedy realizowaliśmy ten film, tato był już chory. We wszystkich pozostałych filmach, które produkowałam, ojciec grał. On był wyjątkowym człowiekiem. I świetnym aktorem! Dla mnie to było oczywiste, że będę go obsadzać w moich produkcjach.

 

W życiu prywatnym nikt nie zastąpi taty, ale czy jest jakiś aktor, który zajmie miejsce Pani ojca?

Chyba nie ma takiego aktora, którego chciałabym widzieć w każdej produkcji. Chociaż… Ostatnio uświadomiłam sobie, że Tomáš Maštalír grał w każdym moim filmie. Po prostu na każdym castingu udało mu się przekonać decydentów, że dana rola jest dla niego.

 

Zbliża się Boże Narodzenie. Zachował się w Pani rodzinie polski zwyczaj pozostawiania jednego miejsca wolnego przy wigilijnym stole? 

Tak! I to nie tylko podczas Bożego Narodzenia, ale w każde święta. Ostatnio spotkaliśmy się w szerokim gronie rodzinnym na Zaduszki. Na stole stały wtedy dwa dodatkowe talerze: jeden dla mojego taty, drugi dla brata Hugona.

 

Kogo by Pani chciała zobaczyć przy wigilijnym stole?

Tych, których bym najbardziej chciała zobaczyć, już nie zobaczę, bo odeszli…

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik

Wanda Adamík Hrycová jest producentką filmową i telewizyjną; wyprodukowała m.in. filmy Čiara, Známi, neznámi, Colette, serial Słowianie, 14 musicalów, jak Hello, Dolly, Hair, Hamlet, Cleopatra, czy programy telewizyjne: Pop Idol, The Voice, Strictly Come Dancing. Jest też prezydentką Słowackiej Akademii Filmowej i Telewizyjnej. Prywatnie zaś córką zmarłego niedawno aktora Andy Hryca, wnuczką Polki – Marii Hrycovej.

MP 12/2021