WYWIAD MIESIĄCA
Z uroczą i energiczną Polką panią Marią Hryc, matką znanego słowackiego aktora Andy Hryca, spotkałyśmy się w jedno zimowe popołudnie, by porozmawiać o tym, jak przed 55 laty znalazła się na Słowacji i co ją tu spotkało.
Jak to się stało, że przyjechała Pani na Słowację?
Mieszkałam u brata w Warszawie. Rodzinę miałam w Siedlcach. Zbliżało się powstanie. Ludzie zaczęli się pakować i wyjeżdżać. Rosjanie już byli przed Mińskiem Mazowieckim. Razem z przyjaciółką i jej bratem wsiedliśmy do pociągu. Nikt specjalnie nie wiedział dokąd dotrzemy. Ludzie po drodze wysiadali w Krakowie i w innych miejscowościach. My pojechaliśmy w Tatry. Miałam wtedy 21 lat.
Zaczęliśmy szukać pracy, o którą było bardzo trudno. Raz siedzieliśmy w kawiarni i śpiewaliśmy piosenki, ja grałam na gitarze. Przyszli tam Słowacy, chyba byli bardzo ciekawi, jakie są polskie dziewczęta. Wśród nich był jeden wysoki chłopak, czarny, z wąsami. Nie gustowałam zbyt w brunetach, bardziej mi się podobali ciemni blondyni, ale chyba wpadłam mu w oko. Po jakimś czasie, gdy wspólnie śpiewaliśmy, wygłupialiśmy się, on podszedł do mnie ze scyzorykiem i zapytał, czy wyjdę za niego za mąż? Ponieważ to były żarty, zgodziłam się. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak ułoży się moje życie.
Potem, tamtego pamiętnego lata 1944, spotkaliśmy się kilka razy w Zakopanem, ale ponieważ wakacje się skończyły, wyglądało na to, że nasze drogi się rozejdą. On wrócił do Bratysławy, gdzie mieszkał, natomiast ja ze swoimi znajomymi w poszukiwaniu pracy przekroczyliśmy granicę. Udało mi się uzyskać pracę w Starym Smokowcu w sanatorium, w kuchni. Tam żyliśmy do powstania słowackiego.
Po powstaniu zbierano wszystkich uciekinierów z Polski i wsadzano do pociągu, który miał nas zawieźć do Niemiec. W tamtych czasach ludzie sobie bardzo pomagali, bez względu na to czy się znali, czy nie. Planowaliśmy, że po drodze wysiądziemy, jeśli się to uda, w Bratysławie. Gdy nasz pociąg stał w Wajnorach, udało nam się wysiąść i przesiąść się do drugiego pociągu, który nas zawiózł na dworzec główny w Bratysławie.
Byliśmy wolni! Zadzwoniliśmy do znajomego doktora, który nas przyjął do siebie, a potem pomógł znaleźć mieszkanie i pracę. Robiliśmy walizki. Jeszcze dziś potrafiłabym zrobić walizkę. Zadomowiliśmy się w Bratysławie. Zaczęliśmy się spotykać w gronie młodzieży, mieliśmy też kontakt z tym czarnym panem z wąsami. Po jakimś czasie ów pan wyznał mi miłość. W styczniu odbył się nasz ślub. I tak zostałam w Bratysławie.
Nie myślała Pani o tym, żeby z mężem przeprowadzić się do Polski?
Nie, ja przeżyłam w Polsce bombardowania, widziałam łapanki na ulicach, wiedziałam, że tam ludzie giną, umierają. To była inna Polska. Na Słowacji ta wojna wyglądała zupełnie inaczej. Słowacy nie wierzyli nam, gdy opowiadaliśmy przed czym uciekliśmy. Z Polski mam bardzo złe wspomnienia. Zdecydowaliśmy się zostać, tym bardziej, że mój mąż był zamożny – zajmował się eksportem drewna budowlanego.
Wie pani, ja się często zastanawiam, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym w tamtych latach nie została na Słowacji … Wiadomo, byli ludzie, którzy zginęli, byli ludzie, którzy przeżyli … Po moich znajomych, z którymi uciekałam z Warszawy, zaginął ślad. Nie wiem, co się stało, już nigdy się nie spotkaliśmy, próbowałam ich odnaleźć przez Czerwony Krzyż, nie udało się …
Jak wyglądały Pani pierwsze miesiące na Słowacji, jak się Pani udało zaklimatyzować?
Bardzo dobrze. My mieliśmy dobry start, mieliśmy piękne nowoczesne mieszkanie, dobrą pozycję. Wie pani, co jest bardzo ważne dla kobiety? To, że mąż ją kocha, a tak było w moim przypadku. On był starszy o 9 lat, otaczał mnie wielką troskliwością.
Czy historyczne uwarunkowania, koniec wojny, nadejście Rosjan zmieniły coś w Pani życiu?
Gdy mieli przyjść Rosjanie, wszyscy wyjeżdżali na wieś, uciekali z Bratysławy. My też wyjechaliśmy. Po powrocie zastaliśmy opustoszałe domy, porozbijane okna. Zabraliśmy się do porządków. Następnego dnia ktoś zapukał do drzwi. Byli to Rosjanie, którzy wzięli mojego męża nie wiadomo dokąd i na jak długo… Wie pani, jak ja to przeżywałam? Przecież nie wiedziałam, co z nami będzie, nikogo nie znałam, nie znałam języka … W strachu i niepewności przeżyłam 5 – 6 tygodni do powrotu męża. I znów wszystko wróciło do normy.
Czym się Pani zajmowała na Słowacji?
Nie musiałam nic robić. Na początku uczyłam się gotować. Żyło nam się bardzo dobrze aż do momentu upaństwowienia firmy mojego męża. Zakład zabrano, ale wszystkie rachunki, które trzeba było uregulować, zostawiono. Co miesiąc trzeba było płacić zaległości, a dochodów już nie było. Potem na 6 lat zabrano męża do więzienia.
Wtedy mieliśmy już dwoje dzieci – Andrzej był w trzeciej klasie, Bohdanka miała wtedy 2 i pół roczku. I znów ta niepewność, nie wiedziałam przecież, kiedy mąż wróci i czy w ogóle wróci, nie wiedziałam, gdzie jest … Miałam znajomych, którzy mi pomagali, ale w tamtych czasach ludzie obawiali się pomagać komuś takiemu jak nasza rodzina. Musiałam sobie jakoś radzić. Dopóki było co sprzedawać, sprzedawałam.
Potem już wiedziałam, że to na długo nie starczy. Zaczęłam szukać pracy. Chciałam ją uzyskać gdzieś w urzędzie, miałam maturę. Znalazłam miejsce w mleczarni w laboratorium. Miałam być przyuczona do tej pracy, ale… Po rozmowie z dyrektorem wychodziłam z jego gabinetu szczęśliwa z takiego obrotu sprawy, ale już w drzwiach zadał mi pytanie dotyczące mojego męża. Odpowiedziałam prawdę, że jest w więzieniu. Widziałam jak się zmienia twarz tego człowieka.
Okazało się, że tej pracy nie dostanę. Na pytanie dlaczego, dowiedziałam się, że z obawy o moje życie – z pewnością jestem w szoku, pracując więc w laboratorium zrobiłabym sobie krzywdę, za którą on ponosiłby odpowiedzialność. I znów zaczęłam poszukiwania, pukałam od drzwi do drzwi, bezskutecznie. Zaczęłam więc szyć. Miałam maszynę do szycia z czasów, kiedy przychodziła do nas do domu krawcowa. Dla spółdzielni Avana szyłam prześcieradła, fartuszki, koszulki, bieliznę z gotowych wykrojów.
Potem zaczęłam się uczyć gramatyki słowackiej. Zdałam egzamin i zaczęłam uczyć dzieci w szkole podstawowej. Jak mąż wrócił z więzienia, żyło nam się inaczej. Mąż też miał problemy ze znalezieniem pracy, ale znajomi nam pomogli. Pamiętam o tych, którzy nam pomogli, ale w życiu poznałam też wielu złych ludzi, życie mnie bardzo doświadczyło. Po powrocie męża z więzienia jeszcze przez długie lata dręczyli go jacyś nieznajomi ludzie, chcieli usłyszeć nazwiska ludzi, których szukali. Te ciągłe telefony, przesłuchania, śledztwa. To nie były łatwe czasy.
Na pewno z wytchnieniem przyjęła Pani zmiany w 1989 roku?
Tak, wciąż biegaliśmy na Námestie SNP. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę się to zmieni. Moje dzieci były bardzo zaangażowane, nie ukrywam, bałam się o nie. Mąż nie dożył tych czasów, umarł w 1980 roku.
Mówiła Pani, że w młodości Pani śpiewała i grała na gitarze, to pewnie po Pani syn odziedziczył zamiłowanie do muzyki i sztuki?
Tak. Bardzo lubiłam śpiewać, znałam wszystkie piosenki Kiepury i inne polskie piosenki z tamtych czasów. Po ślubie zaczęłam chodzić na lekcje śpiewu, ale życie rodzinne, obowiązki nie pozwoliły mi rozwijać się. Mój mąż był temu przeciwny, zawsze twierdził, że trzeba wybrać – albo kariera, albo rodzina.
Po jego śmierci, gdy już dzieci były dorosłe, zaczęłam śpiewać w chórze nauczycielskim, z którym przejechaliśmy pół świata, wydaliśmy płytę. Dzieci, oczywiście starałam się wychować tak, aby kochały sztukę. Od małego ćwiczyłam z Andrzejem wiersze na pamięć, starałam się go zainteresować kulturą, sztuką.
Utrzymuje Pani kontakty z bliskimi z Polski?
Rodziny już nie mam, ale mam przyjaciółkę, która podobnie jak ja jest wdową, odwiedzamy się, nasi synowie się przyjaźnią. Chętnie spotykam się z Polakami, dosyć często miałam możliwość poznawania Polaków, którzy przyjeżdżają z całego świata na leczenie do Pieszczan. Pamiętam też moje podróże do Polski i to uczucie, gdy wysiadłam na Dworcu Centralnym w Warszawie. Wie Pani, że płakałam, gdy słyszałam mowę polską…
Jakie polskie zwyczaje stara się Pani zachować w swoim domu?
Po ślubie starałam się wyważyć: coś z domu mojego męża, coś ode mnie. Na święta Bożego Narodzenia musi być polski opłatek, zupa grzybowa, karp. Gotuję barszcz, Andrzej to bardzo lubi. Oczywiście robię też bigos, kompot z rabarbaru, zupę szczawiową.
Czego Pani brakuje z Polski, a co Pani szczególnie lubi?
Chałwę. Nigdzie nie jadłam takiej dobrej chałwy, jak w Polsce.
Po tylu latach przeżytych na Słowacji twierdzenie, że jest to Pani drugi dom, jest z pewnością prawdziwe?
Tak, tu są moi najbliżsi, tu przeżyłam większość mojego życia. Czasami myślę o Polsce w wyidealizowany sposób, potem okazuje się, że i tu i tam ludzie mają swoje problemy. Wiem, że w moim przypadku dobrze się stało, że zostałam na Słowacji. Być może, że w ten sposób ocaliłam swoje życie?
Małgorzata Wojcieszyńska
MP 5/1999