Vanessa Aleksander: „Onieśmiela mnie określenie gwiazda“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Młoda, piękna, utalentowana, sympatyczna i błyskotliwa. Talent Vanessy Aleksander mogliśmy podziwiać w serialu TVP pt. „Wojenny dziewczyny“ czy w najnowszym filmie Jana Komasy „Sala samobójców. Hejter“. Kiedy zobaczyłam ją w show Kuby Wojewódzkiego w TVN, dowiedziałam się, że ma mamę Słowaczkę, która była jedną z najlepszych łyżwiarek Czechosłowacji, wtedy postanowiłam się z nią skontaktować.

Zaowocowało to ciekawą rozmową, w której Vanessa opowiedziała nie tylko o swojej pracy czy ambitnych planach zawodowych, ale uchyliła też rąbka tajemnicy, zdradzając, jak wygląda jej polsko-słowackie życie po dwóch stronach granicy.

W Polsce prasa rozpisuje się, że narodziła się gwiazda. Czuje się Pani bardziej polską czy słowacką gwiazdą?

Onieśmiela mnie określenie „gwiazda“. Rozumiem, że bycie osobą rozpoznawalną jest pewną wypadkową mojego zawodu. Wybrałam aktorstwo nie ze względu na sławę, ale ze względu na pasję: kocham być na scenie, na planie, czerpię ogromną przyjemność z wcielania się w różne postaci. Jeśli chodzi o moją tożsamość, to tak samo czuję się Polką, jak i Słowaczką: po tacie jestem Polką, po mamie Słowaczką. I oba kraje są mi bardzo bliskie. Nawet nie potrafię wskazać, który z nich jest mi bliższy. Oczywiście, ze względu na to, że wyrastałam w Polsce, mam większe rozeznanie w polskiej kulturze i literaturze, ale to nie zmienia faktu, że tu i tam czuję się u siebie.

 

Gdzie to Pani „u siebiejest na Słowacji?

Pod Bratysławą, w Zohorze, maluteńkiej miejscowości, gdzie mieszkają moi dziadkowie. To bardzo urocze miejsce. Tam spędzamy każdą wolną chwilę, choć i Bratysława jest mi bardzo bliska, bo w niej wyrastała moja mama. Na lodowisku Ondreja Nepeli uczyła się jeździć na łyżwach, oswajała się z lodową taflą, zdobywała umiejętności.

 

Wie Pani o tym, że na Słowacji krążą dowcipy na temat Zahoraków, podobnie jak w Polsce na temat mieszkańców Wąchocka?

Tak, tak (śmiech), ale ja nie mam z tym problemu, bo uwielbiam regionalizmy. W Polsce zawsze zachęcam ludzi pochodzących ze Śląska, Podkarpacia czy Kaszub, by rozmawiali ze mną w swojej gwarze, bo to jest takie barwne! Podobnie wzbogacona czuję się, kiedy moi dziadkowie rozmawiają z sąsiadami po zahoracku. Rozumiem co mówią, ale jeszcze nie potrafiłabym posługiwać się tą gwarą.

 

Hovoríte doma s mamou po slovensky?

Jasne! Je to pre mňa jednoduché, pretože mamina na mňa a na môjho brata vždy hovorila po slovensky. No, kedže bývame vo Varšave, radšej sa rozprávme po poľsky. Môj otec po slovensky nerozpráva, nejak sa ten jazyk nedokázal naučiť. Je to pre mňa čudné. Ale mamina sa po poľsky naučila.

 

Ale w tajemnicy przed tatą nie porozmawiacie po słowacku, bo chyba jednak zrozumie?

Tak, wszystko rozumie, czasami używa różnych słowackich słów. Na przykład zamiast „promocje“, mówi „zľavy“. W codziennym obiegu jest też „mikrovlnka“ (śmiech).

 

Pani też się czasami mieszają języki?

Tak! Wie pani, że ja przez wiele lat nie wiedziałam, że „čerstvý chlieb“ to po polsku nieświeży? U mnie w domu się mówiło, że „čerstvý“ to ten najlepszy. Nikt mi wcześniej nie powiedział, jakie znaczenie w języku polskim ma to słowo. Moi przyjaciele śmieją się ze mnie, kiedy czasami wplatam jakieś słowackie słowa i po prosu „przysłowaczę“.

 

A jak to odbierają to pozostali znajomi?

Pozytywnie! Kiedy dowiadują się, że mam słowackie pochodzenie, od razu mnie proszą, bym coś powiedziała w tym języku. Czasami są trochę rozczarowani, że nie potrafię w tym języku przeklinać, ale tego nas mama nie uczyła (śmiech). Wie pani, ostatnio pod jakimś artykułem o mnie, wywiązała się dyskusja na temat obcokrajowców w Polsce, których – według dyskutujących – nie powinno się wpuszczać do Polski, bo nie zasługują na to, by w kraju być. Dla mnie szokujące jest to, że wracamy do podziałów. Przecież to są tendencje faszystowskie! Ta potrzeba czystości krwi jest dla mnie zupełnie absurdalna! Ale niestety się coraz częściej o tym słyszy. Ja z mojej mieszanej krwi jestem bardzo dumna. O moim pochodzeniu informuję od razu, poznając się z nowymi ludźmi.

 

Upominała się już o Panią Słowacja?

Nie, ale w ubiegłym roku podczas wakacji miałam casting i przesłuchania do filmu czesko-słowackiego, który miał być koprodukcją polską. Produkcja nie była świadoma, że mówię po słowacku, więc ich zaskoczyłam, kiedy swoją kwestię powiedziałam w tym języku, według oryginalnego scenariusza.

 

Dostała Pani tę rolę?

Nie, to jest również nieodłączny element mojego zawodu – ciągłe castingi i odmowy. Chociaż wydaje mi się, że akurat prace nad tym filmem zostały wstrzymane. To był odważny projekt, na pograniczu sci-fi i być może musi jeszcze poczekać na realizację.

 

Zgłaszał się już do Pani ktoś ze Słowacji z prośbą o wywiad? Słowacy wiedzą o Pani istnieniu?

Chyba nie, ale liczę na to, że kiedyś spełnię swoje marzenie i uda mi się popracować za granicą, wtedy może wieść się rozejdzie. Entuzjastycznie zareagowałam na pani propozycję wywiadu, bo Słowacja jest ogromnie ważną częścią mojego życia. Marzę, by pojawić się na ekranach słowackich. Moi dziadkowie na Słowacji na razie oglądają wszystkie produkcje ze mną po polsku.

Liczę na to, że najnowsza część „Listów do M“, w której występuję, będzie zakupiona przez Słowaków, tak jak to miało miejsce w przypadku poprzednich części. Może to będzie pierwszy krok, by wkroczyć na rynek słowacki. Wtedy moi dziadkowie obejrzą mnie ze słowackim dubbingiem (śmiech).

 

„Listy do Mto świąteczna komedia romantyczna. Kiedy będzie mieć swoją premierę?

Ze względu na pandemię i zamknięte kina producenci zdecydowali, że premierę przesuną o rok.

 

Z tymi „Listami do Mwiąże się Wasze tradycyjne już wspólne oglądanie tego filmu na Boże Narodzenie. Jak wyglądały Pani tegoroczne święta?

Święta spędziliśmy w czwórkę, z bratem i rodzicami. Niestety, ze względu na pandemię odłożyliśmy wyjazd na Słowację. Moi dziadkowie są po 80, mają świetną kondycję, ale jednak wolimy ich nie narażać. Jest to strasznie bolesne, bo nie widziałam się z nimi od początku pandemii, a więc już rok! Oczywiście jesteśmy w stałym kontakcie, codziennie rozmawiamy na czacie, wysyłamy sobie zdjęcia, ale spotkania wirtualne nie zastąpią osobistego kontaktu, uścisków, rozmów twarzą w twarz, wspólnego gotowania.

 

Zna się Pani z inną „słowacką“ Polką – Kasią Adamik, której mama to Agnieszka Holland, a tato to Słowak Laco Adamik? 

Poznałyśmy się przy okazji premiery filmu „Hejter“, ponieważ rodzina Komasów jest związana z rodziną Hollandów i Łazarkiewiczów. Nie miałyśmy jeszcze możliwości, żeby porozmawiać na temat naszego pochodzenia, ale to środowisko jest tak małe, że – tak myślę – jeszcze nam będzie dane nie raz podyskutować na ten temat.

 

Czy z racji tego, że Pani rodzice są profesjonalnymi łyżwiarzami, wyrastała Pani na lodowisku?

Moi rodzice dbali o to, żebym umiała jeździć na łyżwach, ale zostawili mi wolność tego, co chcę robić w życiu. Kiedy wyrażałam większe zainteresowanie jazdą figurową na lodzie, to się łapali za głowy. W Polsce nie ma takich warunków do treningów jak w Bratysławie. Warszawski Torwar musi pomieścić tłumy ludzi, chcących się poślizgać, ale i tych, którzy trenują na lodzie wyczynowo. Kto wie, jakby to było, gdybyśmy mieszkali na Słowacji? Może rodzice by mnie bardziej motywowali do jeżdżenia na łyżwach?

 

Potrafi Pani robić piruety?

Coś tam umiem, na przykład skoki pojedyncze mam opanowane! Uwielbiam być na lodzie, łyżwiarstwo sprawia mi ogromną radość. Natomiast chcę podkreślić, że, na szczęście, rodzice nigdy nas do niczego nie zmuszali. Owszem, byli i są naszymi oddanymi kibicami, bez względu na to, w jakiej dziedzinie się realizujemy. Najważniejsze jest dla nich, byśmy byli uczciwymi ludźmi. Dumni są też z mojego brata, choć on mniej chętnie staje na łyżwach. Zawsze go bardziej ciągnęło na boisko. Jest piłkarzem i z tego żyje.

 

Domyślam się, że rodzice są też dla Pani wsparciem, kiedy musi Pani jako osoba znana mierzyć się ze stresem, ocenianiem. Można się do tego przyzwyczaić?

Nie, dla mnie to są wciąż bardzo nowe doświadczenia, nieustannie uczę się, jak pracować ze stresem. Jak w tej intensywności być dla siebie łagodną i wyrozumiałą. Rodzice oczywiście są wsparciem, ale z większością tych emocji muszę poradzić sobie sama – by być świadoma swoich mocnych i słabych stron, a także by wiedzieć nad czym jeszcze muszę popracować. Ich praca na lodowisku, bycie częścią rewii jednak różni się trochę od bycia aktorem, występowania w produkcjach kinowych czy teatralnych. Mogą mi coś sugerować, kiedy przygotowuję się do roli, ale nie mają wiedzy na temat np. budowania postaci, by móc mnie przez to wszystko bezpiecznie przeprowadzić. Mimo to, jestem im wdzięczna za to, że zawsze mogę liczyć na pełne ich wsparcie i zrozumienie.

 

Do roli Gabi z „Sali samobójców. Hejterschudła Pani 10 kilogramów, ale to zapewne nie jedyne poświęcenie, którego wymagała ta rola? Odchorowała ją Pani?

Do dziś ją odchorowuję, bo żeby autentycznie zagrać Gabrielę, musiałam wydobyć z siebie pokłady ciemności, które nigdy mi nie towarzyszyły. Zawsze byłam bezproblemowa, potrafiłam sobie radzić w życiu. Sytuacja Gabrysi była skrajnie inna. Musiałam w sobie odnaleźć pierwiastki smutku, cierpienia, zagubienia. Od momentu, kiedy z tym wszystkim się skonfrontowałam, trochę tego, co mroczne, zostało we mnie. Najtrudniejsze były pierwsze tygodnie od ukończenia zdjęć.

 

A jak Pani odebrała efekt końcowy, kiedy oglądała Pani już zrealizowany film?

Trudne było zderzenia z tym, co przyniosła projekcja, bo przywołało emocje z planu. Kluczową rolę odegrałaby praca z psychologiem, by móc sobie uświadomić, czym są emocje kreowanej przeze mnie osoby. Szkoda, że nie wpadłam na to, by zwrócić się do specjalisty podczas pracy. To na pewno ułatwiłoby mi zagranie mojej roli. Poza tym doświadczenia wchodzenia w trudne role nabiera się też z wiekiem.

W Stanach Zjednoczonych to obowiązkowa część pracy nad rolą; pracuje się z aktorem nie tylko nad fizycznością bohatera, ale i jego psychiką. Kilka przykładów smutnego przekroczenia granicy przez aktora, upodobnienia się do granego bohatera historia filmu zna przecież. Wystarczy wspomnieć Heatha Ledgera, grającego Jokera w „Mrocznym Rycerzu“, który później popełnił samobójstwo. Ja oczywiście nie byłam bliska zatracenia się, ale rola Gabi uświadomiła mi, że trzeba dbać o zdrowie i budować granice między światem prywatnym, a pracą.

 

Przeraża Panią świat pokazany w „Hejterze? Ociera się Pani o niego?

Myślę, że poniekąd tak, chociaż moi najbliżsi znajomi mają takie samo podejście do wszelkiego rodzaju używek jak ja. Nam największą przyjemność sprawiają spotkania, podczas których gramy w planszówki, przebieramy się w zabawne stroje czy razem gotujemy. Przyznaję jednak, że  presja współczesności jest ogromna. Nie dziwi mnie, kiedy młodzi ludzie, niezauważani przez rodziców, pedagogów, sięgają po używki.

Brakuje im prawdziwych autorytetów. Ich rolę odgrywają królujące w Internecie postaci, które bardziej kojarzą się z patologią niż z jednostkami wybitnymi. Nie chcę wrzucać wszystkich do jednego wora, ale przecież dziś wystarczy zrobić coś szokującego w Internecie, by zdobyć wielu obserwujących, czyli współczesne uznanie. Smutne jest to, kiedy większym autorytetem jest jakiś influencer niż profesor uniwersytecki.

 

Pani spotyka się z hejtem?

Tak. Staram się odcinać od tego, nie czytać komentarzy, choć na początku zwyciężała ciekawość. Takie wpisy ogromnie wpływają na samoocenę, zwłaszcza wtedy, gdy się dojrzewa. Musiałam sobie tłumaczyć, że to nie świadczy o mojej wartości, ale o pewnej ułomności osób, ukrywających się za anonimowymi profilami. Hejt zostawia olbrzymie spustoszenie. Miałam wielką nadzieję, że nasz film „Hejter“ coś zmieni.

 

Nie zmienił?

Niestety. Było to tylko pobożne życzenie, że jeden film wpłynie na masę internautów. Z drugiej strony łudzę się nadzieją, że chociaż do kilku z nich coś dotarło i że zanim zaczną pisać jakieś obrzydliwości, uświadomią sobie, iż słowo pisane w Internecie ma odbicie w życiu rzeczywistym. I to niemałe! Może bowiem być inspiracją do czynów. Wiemy przecież, co się stało z prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem. Zamach na niego był wypadkową hejtu politycznego.

 

Jak Pani zareagowała na informację o jego śmierci? Bo przecież bohater filmu „Hejterginie tak samo.

To było straszne! Płakałam chyba trzy dni. Jak tylko się dowiedziałam o tym makabrycznym wydarzeniu to zadzwoniłam do Janka Komasy. Nie mogłam w to uwierzyć, myślałam, że to sen na jawie. Koszmar urzeczywistniony! Bardzo to odchorowałam, podobnie jak wszyscy z filmowego planu. Byliśmy cały czas na łączach. Wiele osób nie wie, że nasz film został zrealizowany kilka miesięcy przed tym, co stało się w Gdańsku.

Pamiętam, że gdy otrzymałam scenariusz „Hejtera“, to zakończenie filmu wydawało mi się przesadzone, nierealne. Nie wierzyłam, że hejt może doprowadzić do takiego bestialskiego aktu. Uznałam wówczas, że Mateusz Pacewicz zbytnio sobie pofolgował. Okazało się, że Mateusz jest szalenie bystrym, wrażliwym na rzeczywistość gościem i, że – niestety – swoim tekstem przewidział przyszłość.

 

Ponieważ „Hejterjest dostępny za granicą na Netflixie, docierają do Pani jakieś reakcje?  Jak odbierają ten film mieszkańcy innych części świata?

Dostaję sporo wiadomości ze wszystkich kontynentów, że film poruszył widzów. To niesamowite i przerażające zarazem, że hejt jest obecny w każdym miejscu na ziemi, że nienawiść przedstawiona w naszym filmie jest tak uniwersalna.

 

Doczytałam się, że „Hejterbędzie kręcony jako serial.

Tak, prawdopodobnie przez HBO i wtedy film zostanie realizowany przez Amerykanów.

Pani marzeniem było zagranie u Janka Komasy. Teraz Pani marzy o Ameryce?

Marzyło mi się, żeby zagrać w Stanach Zjednoczonych. W 2020 udało mi się podpisać kontrakt z agencją w Los Angeles i Nowym Jorku, mam tam swoich menadżerów i reprezentantów, dzięki nim udało mi się zaliczyć jakieś pierwsze castingi. Czy będę miała okazję stanąć tam na planie filmowym? Czas pokaże.

Przez pandemię i lockdown u wielu z nas nastąpiło przewartościowanie potrzeb i marzeń. Będę się cieszyć, jeśli będę mogła cały czas pracować, realizować się i czerpać radość z zawodu, który wybrałam. Nie chciałabym, żeby jego wykonywanie stało się rutyną. Poza tym marzy mi się, żebym mogła stawać wciąż przed nowymi wyzwaniami – bez względu na to, czy tu, czy za oceanem.

 

Nad czym teraz Pani pracuje?

Teraz kończę zdjęcia do serialu sensacyjno-kryminalnego, w którym gram rolę podkomisarz. Moje bohaterki do tej pory były bardzo wybuchowe, wyraziste, a teraz stanęłam przed innym wyzwaniem, gdyż grana przeze mnie postać jest bardzo spokojna. Poza tym jestem w zespole Teatru Współczesnego, gdzie realizujemy spektakl „Kuchnia Karola“, który będzie dostępny w wersji online. Prowadzę też pewne rozmowy na temat następnych projektów. Co przyniesie przyszłość? Zobaczymy.

Małgorzata Wojcieszyńska

Zdjęcia: Facebook

MP 1/2021