ROZSIANI PO POLSCE
Przeprowadziłam się do Polski ponad 40 lat temu jako młoda mężatka i wraz z mężem zamieszkałam w Częstochowie. Osoby dobrze orientujące się w tematyce słowackiej uśmiechają się, kiedy mówię, że urodziłam się w Levočy, a mieszkając w Częstochowie, widzę z okien wieżę jasnogórską. Znajomość z moim przyszłym mężem stanowiła jednak tylko ciąg dalszy poznawania Polski.
Wakacje w Jabłonce
Całą opowieść należałoby zacząć od mojego pierwszego przyjazdu do Polski. Miałam jakieś 9-10 lat, kiedy po raz pierwszy przyjechaliśmy całą rodziną na wakacje do domu rodzinnego mojej mamy w Jabłonce na Orawie. Mama i jej starsza siostra zdobywały wykształcenie na Słowacji, gdzie je zastała II wojna światowa. Z opowiadań rodziny i znajomych dowiedziałam się, że mój dziadek prowadził w Jabłonce rodzinną aptekę,znaną w całej okolicy, i wspomagał ruch oporu za co kilkakrotnie siedział w więzieniu.
Po zmianach granic mama oraz jej starsza siostra pozostały na Słowacji, a ich najmłodsza siostra jeszcze do niedawna prowadziła w Jabłonce aptekę. Dlatego też w zależności od możliwości podróżowania w późniejszych latach kilkakrotnie spędzałam tu wakacje i miałam też okazję zobaczyć Kraków, który mnie oczarował.
Plany w sferze marzeń
Później, już jako pełnoletnia, jeździłam do Krakowa sama. Bez końca spacerowałam ulicami starówki, przyglądałam siękażdej kamienicy, pomnikom, odwiedzałam swoje ulubione miejsca. Znajoma nauczycielka z Jabłonki, znając moje zainteresowania i oczarowanie Krakowem, pomogła mi napisać list do rektoratu Uniwersytetu Jagiellońskiego, efektem czego było zaproszenie na rozmowy, które miały poprzedzać moje studia na krakowskiej polonistyce.
Były wakacje, a ja przygotowywałam się do wyjazdu na studia w Krakowie. Ale nie wszystko idzie po naszej myśli. Był rok 1968 roku. Wraz z sierpniowymi wydarzeniami ogłoszono stan wyjątkowy z zakazem poruszania się poza miejscem zamieszkania. I tak moje plany legły w gruzach.
Pilot wycieczek
Wyjazdy do Polski stały się bardziej realne, kiedy ukończyłam kurs i zdałam egzamin na pilota wycieczek. Oczywiście pierwszym moim wyjazdem zagranicznym był wyjazd do Krakowa i dalej na targi do Poznania. W tych czasach na całej trasie lub przynajmniej na jej większej części musiał być obecny pilot – przewodnik kraju przyjmującego grupę – więc dla mnie to było dodatkowe źródło wiedzy, o tyle ważne, że wtedy nie istniał jeszcze Internet. A i ograniczone możliwości samodzielnego dzwonienia poza obszar danej miejscowości były utrudnieniem w kontaktach.
Studia, owszem, rozpoczęłam, lecz nie w Krakowie. Skorzystałam z okazji i jakiś czas spędziłam na uczelni w Moskwie, studiując historię. Poznałam tam studentów prawie z całego świata, wśród nich mojego przyszłego męża. Nasz ślub odbył się na Słowacji w Preszowie i dopiero po nim mogliśmy załatwić zezwolenie na mój pobyt w Polsce i Częstochowie.
Ach ten puder!
Wpadki językowe? Oczywiście były! I to jakie! Jako młoda mama z dwumiesięczną córeczką wybrałam się na zakupy do pobliskiego sklepu spożywczego. Nie było wtedy jeszcze sklepów samoobsługowych, musiałam więc poprosić o towar ekspedientkę. Zapytałam o cukier w proszku (práškový cukor). Zdziwiona ekspedientka poprosiła, bym powtórzyła. Ponieważ i tak nie zrozumiała, to powtórzyłam jeszcze raz, wywołując salwy śmiechu obecnych w sklepie.
Cukru wtedy nie kupiłam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po przyjściu do domu, w słowniku znalazłam nazwę tego cukru. Skąd wziął się w polskim „puder”? Ten incydent spowodował, że stałam się ostrożniejsza i przed pójściem do sklepu przygotowywałam listę zakupów ze słownikiem w ręku.
Zamiana Mińska na szkołę
Pracę oficjalnie rozpoczęłam z dniem otrzymania zezwolenia na pobyt. Jednym z moich wyuczonych zawodów byłinformatyk, a tych w tym czasie w Polsce brakowało. Do programowania olbrzymich maszyn typu Mińsk potrzebna była znajomość angielskiego, rosyjskiego lub czeskiego, a ja te warunki językowe spełniałam.
Mimo że zasób słów miałam coraz większy, to do opanowania pozostawała jeszcze odpowiednia wymowa. W opanowaniu języka pomogły mi studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Częstochowie. Kiedy je podejmowałam nie znałam aż tak dokładnie historii Polski, musiałam więc dużo czytać. Skrupulatnie robiłam notatki i doskonaliłam język. Pracę w szkole jako nauczycielka przedmiotu prace techniczne wybrałam za namową starszej córki, mając na uwadze ferie, wakacje i wolne dni, co umożliwiało spędzanie większej ilości czasu z moimi dziećmi.
Škodovka zamiast malucha
Braki w zaopatrzeniu sklepów w latach 70. i 80. spowodowały zainteresowanie pracą za granicą, najczęściej w krajach sąsiedzkich. Mój mąż także wykorzystał swoje umiejętności zawodowe i językowe i kilka lat pracował w Czechach. Dopiero tam się przekonał, jakie są różnice między Słowakami i Czechami, ich językami, a nawet mentalnością.
Wiele osób nie wiedziało i nie zwracało uwagi na to, że Słowacy to odrębny naród.
Stan życia nam się poprawił, więc z malucha przesiedliśmy się do škodovki i tej marce pozostaję wierna do dzisiaj. Dzieciom nie brakowało odżywek, owoców i smakołyków, przywożonych teraz przez tatę.
Myślę, że wtedy też rozpoczęła się moja wielka misja bycia lokalnym ambasadorem mojego kraju.
Ambasadorka Słowacji
W Częstochowie było kilka przedsiębiorstw, wysyłających swoich pracowników wtedy jeszcze do Czechosłowacji, więc w szkole, gdzie uczyłam, w czasie wolnym organizowałam dla dzieci zajęcia, które pomagały poznać mój kraj. Z ambasady w Warszawie przywoziłam różne materiały o zabytkach i wydarzeniach historycznych, zdjęcia, nagrania muzyczne i filmy o życiu w moim kraju. Dzieci przyswajały te wiadomości i regularnie podczas zajęć otwartych prezentowały swoim rówieśnikom, nauczycielom i rodzicom. Ja zaś przekonywałam, że jadąc na południe Europy, warto zatrzymać się na Słowacji i poznać jej ciekawe zakątki.
Ambasadorka Polski
Z czasem powróciłam do pilotowania wycieczek. Częste wyjazdy umożliwiały mi przekazywanie informacji o Słowacji turystom także przy wyjazdach w innych kierunkach. Informacje o Polsce i różnicach w życiu, przyzwyczajeniach między naszymi narodami przekazywałam także turystom przyjeżdżającym do Polski. Dzisiaj każdy zainteresowany znajdzie takie informacje w Internecie, gdzie różne blogi donoszą o doświadczeniach zyskanych podczas podróży. Wtedy takim źródłem informacji byłam ja.
Halušky party
Mówi się, że aby poznać dany kraj, należy poznać jego kuchnię. Podobno po mistrzowsku gotuję barszcz, bigos, żur czy częstochowską zalewajkę. Kiedy ja poznawałam kuchnię polską, to nasi znajomi polubili bryndzové haluški, lokše, gemerské gule, gulášovą polievkę i często brali czynny udział w przygotowaniu halušky party. Jego urok polegał na wspólnym obieraniu i ścieraniu na tarce kilku kilogramów ziemniaków. Dalej już gotowałam sama, przyjaciele zaś wspólnie się bawili i śpiewali przy akompaniamencie gitary i akordeonu. Często wtedy rozbrzmiewało Tancuj, tancuj, vykrúcaj.
Nie tylko tłumaczka
Mój polski był już na doskonałym poziomie, więc zaczęłam się zajmować także tłumaczeniami. I tak jest do dziś. W wielu przypadkach pomogłam w nawiązaniu kontaktów partnerskich między miastami, wyszukiwałam i polecałam słowackie zespoły i artystów ludowych, których zapraszano na różne imprezy do Polski.
Z drugiej strony w okresie letnim pomagałam organizować wyjazdy artystów na plenery malarskie na Słowację. Taka współpraca zaowocowała oczywiście obrazami o tematyce słowackiej, które otrzymałam w podziękowaniu i które do dziś zdobią ściany mojego domu.
Na walizkach
Na pytanie, czy jestem zadowolona z wyboru Polski jako kraju zamieszkania, trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Przyjechałam tu w latach, kiedy na ulicach było szaroburo, sklepy zaczynały straszyć pustkami, a mnie zatrzymywano, pytając, gdzie kupiłam to czy owo. Zagadywano mnie o buty lub oprawki do okularów, które kupiłam oczywiście na Słowacji.
No i ogłoszono stan wojenny! Walizki pakowałam kilkakrotnie. Mogłam wyjechać tylko z młodszą córką, która jeszcze nie uczęszczała do szkoły, więc wyjechałam na ślub siostry, a córeczka „zachorowała” i została u babci na trzy miesiące, ponieważ taka była ważność jej wizy. Były to trudne czasy, młodsze pokolenie nawet nie wie, o czym mowa.
Między Częstochową a Preszowem
Wszystko to szczęśliwie minęło. Pozostają wspomnienia i wspaniali przyjaciele. Ilu ich jest? Trudno policzyć. Wielu w Częstochowie i okolicy, dzięki czemu nie czuję się tu obco.
Patrząc wstecz, większość życia rodzinnego spędziłam na podróżach między Częstochową a Preszowem, gdzie mieszka słowacka część mojej rodziny. Tam podejmowałam pierwszą pracę zawodową, tam mam wielu przyjaciół. Z Preszowa wyjeżdżałam w świat i do dzisiaj tęsknię za tym miastem i ludźmi z nim związanymi.
Kolejne pokolenia
W opiece nad dziećmi często pomagała nam i odwiedzała nas babcia ze Słowacji. Również moje siostry, wtedy jeszcze studentki, spędzały u nas dużo czasu. Kiedy córki podrosły, na wakacje jeździły na Słowację i słuchowo opanowywały język słowacki, który w późniejszych latach doskonaliły – starsza na Uniwersytecie Śląskim, młodsza w Warszawie na kursach w Instytucie Słowackim i letnim kursie języka słowackiego na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie, zakończonym egzaminem ECL-C1.
Dobra znajomość języka słowackiego umożliwiła jej pracę w Warszawie. Po słowacku mówi już trzecie pokolenie mojej polskiej rodziny! Wnuk, wychowany na bajkach i piosenkach słowackich, parokrotnie był na letnim obozie „Učíme sa o Slovensku“. Tam poznał rówieśników – Słowaków z całej Europy, także tych zza oceanu. Dobrze sobie radzi z językiem, posiada nawet Kartę Słowaka.
I tak oto moje pochodzenie wpływa na dalszy bieg wydarzeń pewnej polsko-słowackiej rodziny. Kto wie, jak wyglądałby mój los, gdybym nie zamieniła widoku Mariańskiej Góry na widok jasnogórskiej wieży?
Mária Plusová, Częstochowa