Juraj Marušiak: „Każda pandemia wzmacnia tendencje autorytarne“

 WYWIAD MIESIĄCA 

W związku ze zbliżającą się 25. rocznicą powstania „Monitora Polonijnego“ umówiłam się na rozmowę z Jurajem Marušiakiem, synem założycielki i pierwszej redaktor naczelnej naszego pisma Danuty Meyzy-Marušiakovej, by powspominać początki działania redakcji. Ponieważ mój rozmówca to słowacki historyk i politolog, poruszyliśmy też aktualne tematy, dotyczące sytuacji spowodowanej koronawirusem.

 

Pamiętasz, jak wyglądały u Was  w domu przygotowania do wydawania „Monitora Polonijnego“?

Po powstaniu niepodległej Słowacji zaczęli się spotykać Polacy na Słowacji, zarejestrowano także Klub Polski. W komunistycznej Czechosłowacji bowiem istnienie polskiej mniejszości było uznawane tylko w obrębie Zaolzia, tam też jedynie dozwolona była działalność PZKO. Te wydarzenia miały bezpośredni wpływ na to, czym żyła wtedy moja mama. Ona była głównie zaangażowana w przygotowania  do wydawania pisma, które trwały dosyć długo.

Pamiętam, że całymi dniami siedziała nad koncepcją czasopisma, wyszukiwała autorów, którzy mogliby go razem z nią tworzyć, i możliwości realizacji tego przedsięwzięcia. Pośredniczyłem w znalezieniu niedrogiej drukarni LÚČ, która wtedy miała swoją siedzibę w Bratysławie na Patrónce, na terenie Słowackiej Akademii Nauk. Pierwsze numery były w większości pisane przez mamę. Aby stworzyć wrażenie większej liczby autorów, część artykułów podpisywała pseudonimem „Barbara”.

Jej współpracownikami byli Joanna Matloňová, Ireneusz Piotr Giebel. On bywał u nas w domu, przynosił dyskietki z materiałami, woził je do drukarni. W domu pojawił się faks! Wtedy to były duże zmiany. Dziś to technika muzealna, ale w tamtym czasie bardzo ważne narzędzie komunikacyjne.

Ty także byłeś zaangażowany w tworzenie „Monitora“?

Tak, pisałem artykuły historyczne, np. na temat polskiej służby kurierskiej. Chodziłem na bratysławskie targi turystyczne, by sprawdzić, jakie jest zainteresowanie Polską. Wtedy przekonałem się, że dla większości Słowaków Polska kończy się w Krakowie. Dla ludzi religijnych ważne były jeszcze wycieczki do Wadowic, dla pozostałych tylko te do Nowego Targu – na targi.

 

Zmieniło się to w ciągu tych 25 lat?

Niewiele się zmieniło. Może jeszcze doszły wycieczki organizowane przez szkoły do muzeum obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Chociaż przyznać muszę, że coraz częściej widzę artykuły promujące w słowackich mediach inne regiony Polski. Ostatnio czytałem artykuł propagujący wycieczki na Mazury.

Ale wracając do lat 90., to chyba oczywiste, że w tamtych czasach Słowacja, podobnie jak inne kraje naszego bloku, otwierała się na świat, więc nikomu nie chciało się jechać do krajów byłych demoludów. Poza tym turystyka krajoznawcza, poznawcza to bardziej domena Czechów niż Słowaków i to nie zmieniło się do dnia dzisiejszego.

 

Jakim szefem była dla Ciebie mama?

Nie narzekałem. Oddawałem artykuł, potem według zasad wydawniczych otrzymywałem honorarium i dodatkowo śniadanie, obiad i kolację.

 

Powstanie „Monitora“ wpłynęło na funkcjonowanie Waszej rodziny?

Tak, „Monitor“ powstał krótko po tym, jak mama przeszła na emeryturę, więc dla niej to był niejako powrót do pracy wydawniczej, którą się zajmowała jeszcze w Polsce, zanim wyszła za mąż i przeprowadziła się do Bratysławy. Miała poczucie samorealizacji, były to jej hobby i misja. Byłem jednym z pierwszych czytelników przygotowywanych przez nią numerów. Do dziś zresztą czytam „Monitor“, a czasami współpracuję przy jego tworzeniu. Mimo że mama odeszła, kontakt z pismem pozostał do dziś, co mnie bardzo cieszy.

 

Chcę zapytać Ciebie jako historyka, dlaczego tak niewiele informacji można odnaleźć na temat grypy hiszpanki, która zawładnęła światem ponad sto lat temu? Moglibyśmy dziś bardziej czerpać z tamtego doświadczenia, jak sobie radzono z pandemią. Zgodzisz się z tym?

Nie dziwię się, że ludzie chcieli zapomnieć o tych okropnych przeżyciach, stąd pewnie zachowało się stosunkowo niewiele informacji na ten temat. Po drugie nie mamy już kogo spytać o to, gdyż ci, którzy to przeżyli, odeszli, a ci którzy żyją, byli wtedy niemowlakami. Pandemii hiszpanki towarzyszyło inne tło. Przecież w listopadzie 1918 r. wojna skończyła się tylko w Europie Zachodniej.

W naszym regionie jeszcze co najmniej dwa lata walczono o granice nowo powstałych państw. Traumą dla całych pokoleń była również globalna powojenna pandemia chorób przenoszonych drogą płciową, zwłaszcza kiły, którą przywozili ze sobą najczęściej mężczyźni wracający z frontu. Jej konsekwencją były setki upośledzonych dzieci. Ale od tamtego czasu nie mieliśmy globalnej pandemii, więc musimy sami wypracowywać metody radzenia sobie z nią.

Paradoksalnie, wtedy w XX wieku, kiedy ludzie byli zamknięci w granicach państw narodowych, łatwiej było opanować pandemie. Łatwiej było też opanować epidemie lokalne, na przykład groźną ospę, którą do ówczesnej Jugosławii przywlókł pewien wracający z Mekki pielgrzym z Kosowa. Zamknięto wtedy granice państwa, a autorytarny reżim Tity wprowadził przymusowe szczepienie. Wtedy udało się przezwyciężyć zarazę.

 

Można wnioskować zatem, że w sytuacjach pandemicznych bardziej sprawdzają się rządy twardej ręki

Wtedy w krajach demokratycznych w ogóle było większe zaufanie do medycyny, nauki i lekarzy. Nie były tak rozpowszechniona medycyna alternatywna, nie rozwijały się w takim stopniu jak dziś nurty antynaukowe. Na Zachodzie, ale też w bloku sowieckim udało się zwalczyć cały szereg chorób, których przyczyną był niski poziom higieny czy bieda.

Poza tym mobilność ludzi nie była aż tak duża jak dziś, no i granice były szczelniejsze. Ale przyznać trzeba, że każda pandemia wzmacnia tendencje autorytarne, ponieważ sytuacja wymaga interwencji państwa, więc czasami w interesie ochrony ludzi dochodzi do ograniczenia wolności.

 

Co nas zatem czeka w najbliższym czasie?

Czeka nas osłabienie zaufania wobec współczesnych elit politycznych. Każda pandemia osłabia gospodarkę. Według mnie z kryzysem gospodarczym mieliśmy do czynienia już przed pandemią, a ta go tylko pogłębia. W takich sytuacjach spada zaufanie człowieka do człowieka. Każdy się zamyka we własnym getcie. Ale to nie nowość, to cechowało każdą pandemię. Po każdej jednak życie wracało do normy.

Dlaczego do głosu dochodzą tak silne nurty antyszczepionkowców? Wiemy przecież, że wiele szczepionek wyparło skutecznie choroby, obecne jeszcze 50 lat temu, na które ludzie umierali.

Po pierwsze ludzie zapominają o tym, co było. Niektórzy o tym nie wiedzą. Po drugie mamy do czynienia z rebelią generacyjną. Wiek XX, a konkretnie jego druga połowa, to ekspansja racjonalności. Teraz przychodzi czas kontrkultury. Postęp nie potrafi odpowiedzieć na niektóre problemy dzisiejszego świata, na przykład na zniszczone środowisko. Stąd tak silny trend powrotu do świata natury i przyrody, a ruch antyszczepionkowćow w to się wpisuje.

Ten ruch prawdopodobnie także odpowiada pragnieniom radykalnych ruchów, które dążą do osłabienia roli państwa, aby państwo zrezygnowało ze swojej funkcji społecznej. A przecież masowe szczepienia były zainicjowane przez państwa i Organizację Narodów Zjednoczonych. I, co jest też bardzo ważne, obecne elity polityczne po neoliberalnej rewolucji cieszą się na tyle niskim poziomem zaufania, że nawet racjonalne decyzje są przyjmowane przez ludzi jako akt, którego celem jest kolejny spadek jakości życia.

 

W takiej sytuacji na podatny grunt trafiają teorie konspiracyjne? W czasie pandemii ludzie są bardziej skłonni wierzyć w cokolwiek, byle ratować siebie?

Ruchy konspiracyjne zdobywają poparcie z powodu braku wiedzy, ale nie tylko. Znam bardzo wiele osób, świetnie wykształconych, które są zwolennikami teorii konspiracyjnych. Dzisiejszy świat jest bardziej skomplikowany. Kiedyś teorie konspiracyjne były dyktowane przez faszystów i nazistów i były odzwierciedleniem oddalania się elit demokratycznych od zwykłych ludzi.

Dziś demokracja, powiedziałbym, też się gubi, zatraca, stąd podatny grunt do tłumaczenia świata w sposób konspiracyjny. Przy tym nie można zapominać o tym, że ludzie często byli narażeni na kłamstwa, np. w przypadku wojny w Iraku i Kosowie czy medialnej narracji, że jedynym rozwiązaniem jest neoliberalna droga rozwoju.

Ile w nas jest strachu?

W każdym z nas jest strach. I to nie tylko ten spowodowany koronawirusem. Od ponad 20 lat borykamy się ze strachem. Najpierw tym, wywołanym bezrobociem, brakiem perspektyw. Żyjemy ze strachem przed konfliktami wojennymi, które są coraz bliżej nas – najpierw w byłej Jugosławii, teraz na Ukrainie. Od 2008 jesteśmy częścią łańcucha kryzysów. Świat jest coraz bardziej globalny. Kiedyś to, co dotyczyło Azji, było wydarzeniem lokalnym.

Teraz może wywierać wpływ na całą gospodarkę, również naszą. Na przykład trzęsienie Ziemi czy powodzie w Tajlandii lub Malezji mogą spowodować załamanie produkcji twardych dysków do komputerów, a co za tym idzie wzrost cen komputerów na całym świecie. Poza tym wiadomości o kryzysie ekologicznym sieją strach globalny, który nie ogranicza się do jednego kontynentu – to naczynia powiązane.

Jesteśmy zaplątani w łańcuch kryzysów, a to nie są dobre warunki dla rozwoju demokracji. Demokracja i wolność nie mogą istnieć bez zaufania ludzi. Życie w stresie doprowadza do patologii, których jesteśmy świadkami. Niestety, Słowacja należy do krajów UE o najniższym poziomie zaufania międzyludzkiego.

 

Czy jako historyk i politolog masz dla nas jakąś dobrą wiadomość?

To raczej pytanie do astrologa.

 

Czego możemy oczekiwać?

Rewolucji globalnej, konfliktów społecznych, które dojrzewają. Nikt z nas nie wie, jaki będzie ich wynik. Czy przyniosą nową jakość? Zobaczymy.

Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik

MP 11/2020