Magda Umer wierzy, że dobro wraca

 WYWIAD MIESIĄCA 

Magdy Umer chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Ta wybitna piosenkarka, reżyserka, aktorka, dziennikarka ma na swoim koncie bogatą filmografię, m.in. nakręciła film o Jeremim Przyborze. Wydała też kilka płyt, w tym jedną w duecie z Grzegorzem Turnauem, wyreżyserowała cały wachlarz spektakli teatralnych, m.in. „Białą bluzkę“ z Krystyną Jandą.

Potrafi intrygować. Sama byłam świadkiem tajemniczego zdarzenia: na ciemnej scenie teatru w Sopocie dwie osoby wręczyły Magdzie Umer jakiś obraz. Był on potem  eksponowany w trakcie jej recitalu. Darczyńcy pstrykali pamiątkowe zdjęcia, a tajemnica z nim związana wyjaśniła się w trakcie wywiadu.

Jaka jest Pani publiczność?

Jest i mam nadzieję, że będzie wspaniała. Wiem, że słuchają mnie ludzie w całej Polsce, a także za granicą. Ludzie przyjeżdżają na wakacje, np. do Sopotu, gdzie ostatnio śpiewałam, i często ze mną rozmawiają. Przed chwilą – co Pani widziała – przyjechali państwo z Torunia z obrazkiem. To zupełnie niebywała historia. Dałam kiedyś na aukcję obrazek Otto Axera  (malarza i scenografa), który dostałam w prezencie od Agnieszki Osieckiej z okazji premiery jej monodramu „Biała bluzka”.

Grała to z ogromnym powodzeniem Krystyna Janda, a moja była adaptacja tekstu Osieckiej  i reżyseria. I dałam ten obrazek Axera  na licytację na rzecz chorych dzieci. Ci państwo z Torunia kupili go za duże pieniądze. Potem pomyśleli – tak mi powiedzieli – że pozbyłam się czegoś bardzo mi bliskiego i właśnie przyjechali  z tym obrazkiem i dali mi go w prezencie. I znowu Otto Axer, świetny malarz, z dedykacją od Agnieszki Osieckiej jest u mnie.

 

Dobro wraca?

Jeśli chodzi o przypadki z mojego życia, to zdecydowanie wraca. Popłakałam się ze wzruszenia.

 

Kilka lat temu powiedziała Pani, że od początku swego śpiewania, czyli debiutu pod koniec lat 60., właściwie rozmawia Pani z publicznością, a nie tylko śpiewa.

Bo to prawda. Kiedy zapowiadam piosenki jednocześnie opowiadam o swoim życiu. I często słyszę, że ludzie są mi też wdzięczni za tę konferansjerkę. Ona nie tylko buduje klimat recitalu, ale pozwala mi również nawiązać bliższy kontakt z widzami. I tym, co mówię, i tym, o czym śpiewam, opowiadam o życiu: o tym, co myślę, w co wierzę, co  drażni, co doskwiera, co mnie boli i co cieszy.

 

Wymienia Pani te stany w takim emocjonalnym ciągu jednym tchem. Co Panią teraz boli?

W życiu społecznym boli mnie to, co się dzieje wokół nas. Od urodzenia właściwie nie miałam świadomości, że ludzie mogą się aż tak nienawidzić i tak działać przeciwko sobie, walczyć nie tylko na słowa, choć oczywiście słowa też są bardzo groźne, i mogą ranić, czasami nawet mogą zabijać. To jest  bolesne.

A w życiu prywatnym mam bardzo trudny czas. Poumierali mi najbliżsi przyjaciele, nie jest łatwo. Ale za to mam wspaniałe dzieci: synów, synowe i wnuki. I powiem pani, że czepiam się ich młodości, która uświadamia mi, że każdy ma swój czas do przeżycia. W moim kalendarzu ubywa numerów telefonów i to też jest zgodne z naturą. Na świat przybywają ciągle nowi ludzie, a odchodzą starzy. I właśnie ten porządek uświadamia mi  przebywanie z młodymi.

 

Jest czasami Pani szczera aż do bólu. Nie boi się Pani tej szczerości?

Może i boję się, ale nie potrafię być inna. A potem może nawet żałuję aż takiej szczerości, ale to walka z wiatrakami, bowiem ja mam taki charakter.

 

A jak się Pani śpiewa piosenkę literacką dzisiaj, w czasach, kiedy zewsząd otacza nas rozrywka masowa i serwowane zewsząd disco-polo?

Szczerze? Nie oglądam, nie słucham tego. Kompletnie jest to poza mną To szczęście i dar losu, że zawsze byłam tzw. artystką niszową. Byłam piosenkarką studencką, śpiewałam w jakichś klubach, piwnicach, małych skupiskach i to się w moim życiu nie zmieniło. I zawsze mam publiczność.

 

Ale czasami śpiewała Pani też dla dużej widowni, choćby tej telewizyjnej.

Ale okazjonalnie i w przeszłości. Najważniejsze, że moja publiczność się rodzi na nowo. I ciągle mam wzruszające spotkania z tymi, którzy przychodzą na moje koncerty. Niedawno przyszedł do mnie pan, który pamiętał wywiad, którego udzieliłam w 1985 roku do tygodnika „Przekrój”. Powiedziałam wtedy, że marzyłabym, żeby w Polsce było winogrono.

Do tego pana ten numer „Przekrój” dotarł, gdy  był w Afryce. Wracając do Polski przez Brukselę, kupił dla mnie sześć kilo winogron! I mówił mi przy tym naszym spotkaniu, że skoro przejechał cały świat, to myślał, że w Polsce łatwo mnie znajdzie. Ale nie znalazł i sam zjadł te winogrona.

A przy okazji uświadomił mi, jak bardzo pomagały mu w życiu moje piosenki. To było dość niezwykłe, bo ów pan jest dzisiaj osiemdziesięciolatkiem. Ale też przyszły kiedyś na koncert dwie dziewczynki – 17 i 18 lat. Teraz jeżdżą za mną po Polsce i są moimi fankami. To pewnie dziwnie brzmi, skoro śpiewam piosenkę literacką.

 

Ma Pani swój udział w konkursie piosenek Agnieszki Osieckiej zatytułowanym „Pamiętajmy o Osieckiej”, odbywającym się co roku.

Ten konkurs wymyśliła pani Maria Szymonik z domu kultury na Pradze w Warszawie. I zaprosiła mnie do jury tego konkursu. Potem przez 12 lat prowadziłam ten konkurs. Opiekowała się nim fundacja „Okularnicy“ i córka Agnieszki. Ale niestety zestarzał się mój  kręgosłup i musiałam zrezygnować, bo tydzień trwania konkursu i dwa koncerty dziennie, to był dla mnie za duży wysiłek.

Teraz konkurs piosenek Osieckiej świetnie prowadzi Magda Smolara, aktorka, zresztą laureatka tego konkursu, a muzycznie nad całością czuwa Jerzy Satanowski, znany kompozytor i aranżer. Osiecką śpiewają coraz młodsi ludzie. Teatr Atelier w Sopocie nosi imię Osieckiej, pewnie dlatego też do Sopotu tak chętnie przyjeżdżam.

 

Jak Pani ocenia młodych wykonawców, którzy śpiewają poezję i śpiewają Osiecką?

Kiedyś o tej śpiewającej młodzieży mówiłam, że mogłyby to być moje dzieci, dzisiaj już to byłyby moje wnuki. To wzruszające, że taka wrażliwa młodzież w bardzo wielu miastach  chce śpiewać piosenki Osieckiej, chce dotykać tych cudownych słów, tych tajemniczych sensów i odszukiwać ciągle nowe znaczenia. To bardzo ważne, żeby te mądre teksty żyły i przechodziły na coraz młodsze pokolenia.

 

Wierzy Pani w siłę piosenki literackiej?

Bardzo wierzę. Wisława Szymborska powiedziała kiedyś, co cytowałam na fanpage’u, że wielcy tyrani poezji nie czytają, więc nie wierzy w to, że poezja  zmieni świat.  A ja  napisałam, „ja…powierzywam”  (to takie moje słówko!) w to, że może jednak choć troszeczkę, od czasu do czasu ludzie czytają i to ich zmienia”.

 

A co Pani teraz czyta?

Ostatnio przeczytałam pamiętnik Anny Świrszczyńskiej i mimo zachwytów krytyków, jestem trochę zażenowana tymi zwierzeniami.

 

Poza śpiewaniem Pani światem jest też teatr. Pisze Pani scenariusze, reżyseruje. Ostatnio wielkie triumfy święci spektakl na podstawie tekstów Sabiny Baral „Zapiski z wygnania” w wykonaniu Krystyny Jandy. Ten spektakl dotyczy roku 1968 i publiczność ogląda go w dzwoniącej ciszy.

To prawda, przedstawienie zebrało wszelkie możliwe nagrody. Ale nam z Krysią nie o nagrody chodziło. Chciałyśmy zwrócić uwagę, że ten brunatny czas może się znowu odrodzić, że to nie jest historia sprzed pięćdziesięciu lat, która należy do przeszłości. Niestety, ona się może powtórzyć; dochodzą echa tych złych działań z różnych miejsc. W tym spektaklu bardzo liczy się wspaniała muzyka, piosenki i przede wszystkim twarz i głos Krystyny Jandy, genialnej aktorki.

 

To nie pierwsze Pań zawodowe spotkanie. Jak się pracuje z Krystyną Jandą?

To już moja piątą praca teatralna z nią. Trudno się pracuje z Krysią, bo jest to osoba, która sama reżyseruje. Wydaje jej się, tak jak i mnie się wydaje, że wie, jak to powinno być zrobione. Dochodzi więc czasami do konfliktów twórczych, ale mam nadzieję, że czynią one w efekcie coś dobrego.

Krystyna idzie na ustępstwa, ja z bólem także i najważniejsze, by przedstawienia, które razem robimy, były dobre. To co nas najbardziej różni, to może gust. Ale dogadujemy się dla dobra i wartości nadrzędnych. Obie wiemy, że nie my jesteśmy najważniejsze, tylko to, o czym autorzy z naszym udziałem chcą opowiedzieć ludziom.

 

Dziesięć lat temu powiedziała Pani, że kończy śpiewanie. Na szczęście się to nie stało.

I nawet nie dziesięć a dwadzieścia pięć lat temu, kiedy w 1994 roku nagrałam płytę „Wszystko skończone”. Myślałam wtedy, że przestanę śpiewać, ale nie przestanę robić przedstawień. Wie pani, jak to bywa z tym powiedzeniem: jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach.

I tak się wszystko złożyło i ułożyło, że nagrałam „Kołysanki-Utulanki” dla dzieci, które okazały się potrzebne, nagrałam bajki z Wojtkiem Mannem. I jakoś poszło dalej. W dużej mierze dzięki Europejskiej Agencji Sztuki.  A teraz mam jeszcze tak złe lata prywatnie, że muszę coś robić.

 

A samotnicą jest Pani dalej?

Tak, jak najbardziej. Ja tylko wtedy naprawdę wypoczywam, kiedy jestem sama. A ludzi sobie wtedy wyobrażam.

Alina Kietrys, Trójmiasto

MP 1/2020