WYWIAD MIESIĄCA
Po napisaniu każdej książki przechodzi depresję, którą porównuje do tych poporodowych. Kocha Czechów, ale nie lubi swoich książek. Przygotowuje osobisty przewodnik po Pradze – nam zdradza, jakiemu dziwnemu, obskurnemu miejscu poświęci jeden z jego rozdziałów. Przyjemnie myśli o śmierci, a wręcz ją kokietuje.
Opisuje też, dlaczego zdecydował się na miesięczną dietę. Tak w skrócie można zaanonsować Mariusza Szczygła, z którym spotkaliśmy się przy okazji prezentacji na słowackim rynku jego książki „Zrób sobie raj“ („Urob si raj“), wydanej przez wydawnictwo Absynt. Do spotkania doszło w przededniu wręczenia pisarzowi Literackiej Nagrody Nike, przyznanej mu tak przez jurorów, jak i czytelników.
Spotykamy się w Bratysławie po raz drugi. Pierwsze nasze spotkanie odbyło się z okazji wydania książki „Gottland“ w słowackim tłumaczeniu. Teraz jest to „Zrób sobie raj“. Czuje Pan zadowolenie podczas promocji swoich książek w kolejnych krajach?
Ja nie lubię ich czytać po czasie! Jak książka jest skierowana do druku, to ja już jej nie znoszę i żałuję, że nie dokonałem aborcji. Jest to typowy przykład depresji poporodowej.
Nie znoszę tych swoich książek. Po prostu.
Czyli takie spotkanie z czytelnikami to dla Pana cierpienie?
Ale, dzięki Bogu, uwielbiam nadal Czechów! O każdej swojej książce mówię, że mnie nudzi. Uważam, że jest źle napisana i nie zasługuje na to, co ją spotkało. Na przykład „Gottland“, który wyszedł po 10 latach ponownie, mocno poprawiałem.
I teraz jest już dobrze?
A gdzie tam! Jeszcze bym coś poprawiał! Ja żyję tylko tym, co będzie, i to mnie podnieca! Natomiast na szczęście dla tych książek nadal lubię Czechów. Gdybym ich miał dosyć, to nie byłoby żadnych spotkań związanych z wydaniem książek, nie byłoby też słowackiego tłumaczenia.
Zezwala Pan na kolejne tłumaczenia i wydania ze względu na miłość do Czechów?
Tak, z miłości do Czechów, a nie z miłości do moich książek. Mam dużo wątpliwości co do moich książek.
Czyli łatwiej jest rozmawiać z Panem o tym, co będzie?
Nie, jestem profesjonalistą, więc możemy mówić o wszystkim.
Podobno przygotowuje Pan przewodnik po Pradze?
Tak, będzie to taki osobisty przewodnik, ponieważ kilka razy w tygodniu, a nawet codziennie, dostaję zapytania od czytelników o godne polecenia miejsca w Pradze, gdzie nie ma tłumów turystów.
Są jeszcze takie miejsca w Pradze?
Nie bardzo, chociaż będę się starał pokazać te, do których turyści nie docierają.
Zachowa Pan coś ekstra dla siebie?
Nie, nie zachowam.
Uchyli Pan dziś rąbka tajemnicy naszym czytelnikom i opisze chociaż jedno takie miejsce?
Uchylę. To chyba jedyne miejsce w Pradze, gdzie w ogóle nie ma turystów. Większość ludzi i tak tam nie pójdzie. Jest to kino porno w piwnicy na Žižkovie, zrobione z sex shopu. Obrzydliwe, brudne, śmierdzące, gdzie głównie przebywają prostytutki obu płci i robotnicy z budowy. Miałem tam kiedyś fajną przygodę.
Raz rozpoznał mnie tam pewien czeski czytelnik i zapytał, czy to ja. Przez pół sekundy walczyłem ze sobą, czy mam się przyznać, że to ja. O, widzi pani? Użyłem słowa „przyznać“, jakby to było przestępstwo, że znalazłem się w takim miejscu! Słowo „ujawnić“ będzie lepszym określeniem. Ale niech pani napisze o tym słowie: „przyznać“, którego użyłem w pierwszym odruchu.
Ujawnił się Pan, czy udawał Czecha?
Potwierdziłem, że to ja, a ów mężczyzna powiedział: „je mi cti“, czyli jak to przetłumaczyć na polski?
Czuję się zaszczycony.
O, właśnie! Myślałem, że padnę! To mi powiedział! W tym obskurnym miejscu! W ten sposób zdradziłem Pani jeden rozdzialik mojego przewodnika.
To fascynujące! A propos miłości…
Ja nic o miłości nie mówiłem.
Ale rozmawialiśmy o zakochaniu w Czechach.
A, to tak.
W 2013 roku, kiedy ostatnio rozmawialiśmy, trochę się zanosiło, że może zakocha się Pan w Słowakach. I co?
Nie, jednak nie. Słowacy są zbyt podobni do nas. Ale wpadłem na pomysł i realizuję projekt „Prawda“. Co tydzień pytam jednego człowieka o jego prawdę życiową i robię z tego cykl wypowiedzi. Dojrzałem też do napisania książki „Nie ma“, więc ta Słowacja leży odłogiem w moim życiu. Ja szukam ludzi, którzy nie są podobni do mnie.
Ale Polaków też Pan przecież opisuje.
Ale wśród Polaków szukam takich, którzy mi mogą opowiedzieć coś takiego o życiu, czego ja nie wiem, którzy mogą mi pokazać drogę, którą zmierzają do śmierci, a którą ja nie zmierzam.
Pan tak intensywnie myśli o śmierci?
Każdego dnia! Od kiedy przekroczyłem 40. rok życia. Bardzo przyjemnie myślę o śmierci. Ja ją tak kokietuję. Jutro mogę żyć, mogę nie żyć i w ogóle mnie to nie przeraża.
Serio?
Tak. I książka „Nie ma“, która właśnie wyszła w Czechach w przekładzie pani Stachovej, jest o tym, jak sobie poradzić z tym „nie ma“, które jest coraz bliżej bardziej nas. Żal mi tej książki, bo ona już nie jest takie fiku-miku.
Zostanie wydana po słowacku?
Nie wiem. Wstydzę się pytać wydawcy. W życiu bym się nie przemógł, by samemu zapytać.
Dlaczego? Duma nie pozwala?
Nie. To raczej godność mi na to nie pozwala. Nigdy nikogo nie pytam, jak mu się podoba moja książka. To jest wykluczone. Nigdy! Jak ktoś sam powie, to okay, wtedy jestem zadowolony, że ktoś powiedział coś pozytywnego. Jak ktoś powie coś krytycznego to też jest okay. Ale mam takie koleżanki i kolegów, którzy nie dają mi żyć i pytają, czy przeczytałem ich teksty.
Bo jest Pan dla nich autorytetem!
Eeee tam! A wie pani, że nawet tacy mnie pytają o zdanie, którzy też mają ważne nazwiska? Ja tak nie umiem. Wtedy mi się wydaje, że to jest żebranie o komplementy czy pochwały. A może coś jest we mnie dumnego? Może ma pani rację, że to jest duma?
Może większą wartość ma pochwała sama z siebie?
Właśnie! Pochwała sama z siebie, a nie wymuszona! Dziękuję, że mi pani pomogła to sprecyzować.
Obserwuję Pański profil na Instagramie, który jest nietypowy w porównaniu z innymi. Sporo tam Pan pisze, podczas gdy inni głównie publikują zdjęcia. To dzielenie się swoimi przemyśleniami z czytelnikami jest Pana dodatkową codzienną pracą?
Tak. To taka moja codzienna gazeta dla moich czytelników.
Jest to podyktowane potrzebą serca czy to wymóg jakiejś redakcji, z którą Pan współpracuje?
Raczej potrzeba mojego organizmu. Bo ja, proszę pani, muszę pisać! Ja się źle fizycznie czuję, jak czegoś nie napiszę. Chociaż czegoś małego. Codziennie.
Ktoś inny by oszczędzał sobie te przemyślenia na kolejne książki….
Ja akurat mam tyle myśli, że wystarczy na wszystko. Kiedyś pisarze pisali dzienniki, a ja piszę na portalach społecznościowych. Na Instagramie mam prawie 60 tysięcy obserwatorów i to jest największa liczba w Polsce, jeśli chodzi o pisarzy.
Skąd ten sukces?
Nie zaniedbuję moich czytelników. Piszę dla nich codziennie długie teksty. Wie pani, czym mnie kiedyś ośmielił Tomaš Baťa? Ten, który jako pierwszy pojechał do Ameryki. On się zorientował, że Amerykanie odnoszą sukcesy, bo są wolni od rutyny. Kiedy człowiek ucieka od rutyny, nie robi tego, co typowe, wtedy odnosi sukces. Jako przykład podał 10-letniego chłopca, który wpadł na pomysł, by oferować usługi… zabijania much w mieszkaniach.
Kiedy pojawiała się plaga much, a ludzie nie mieli cierpliwości, by je zabijać, on chodził od mieszkania do mieszkania i za 30 centów oferował swoje usługi. Wówczas to był świetny pomysł. Baťa zrozumiał, że sukcesy odnosi się wtedy, kiedy porzuci się rutynę. I ja tak sobie powiedziałem dwa lata temu, kiedy zakładałem swoje konto na Instagramie, że przecież nie muszę robić tego, co wszyscy. Zacząłem tam pisać dłuższe teksty, a nie tylko dwa zdania jak pozostali. I to się ludziom zaczęło podobać! Teraz coraz częściej piszę tyle, ile tam się zmieści znaków.
Pan tam przemyca różne tematy i może nawet w ten sposób wychowuje ludzi!
Napisałem kiedyś o koncepcji Boga u Becketa i nagle pojawiało się tam mnóstwo komentarzy! W porównaniu z różnymi błahostkami, które tam królują, to ciekawe, prawda? Okazało się, że w takim miejscu można publikować coś o literaturze, sztuce. Lubię to robić i robię to za darmo.
W ten sposób może Pan też promować swoje książki czy artykuły ukazujące się w innych miejscach.
To też robię. Gdyby nie było książek, gazet czy portali społecznościowych, to ja bym pisał na murach! Wie pani, kiedyś siedzimy sobie przy obiedzie z moją przyjaciółką, a ona pyta mnie, czy mam jakiś kłopot neurologiczny, bo widzi, że mi ręka drga. Ba, nawet się przestraszyła, czy nie mam parkinsona. A wie pani, co to było? Mnie palce drgają, bo ja piszę! Ja sobie notowałem w powietrzu to, o czym rozmawialiśmy.
Pan swoje teksty pisze odręcznie?
Tak. Albo je nagrywam. Ale nawet jak nagrywam, to też sobie piszę w powietrzu. Jakbym był jakimś narzędziem lub maszyną do pisania. Ludzie mówią, a ja piszę. To jest cecha mojego organizmu. Może też potrzeba duszy? Ale przede wszystkim jestem organizmem, który pisze.
To dar? Od Boga?
Nie wiem, od przyrody jakoś.
Ma Pan też dar zachęcania do czytania swoich książek. Ostatnio opowiadał mi Pan tak pięknie o książce poświęconej kobietom pt. „Kaprysik“, że od raz po nią sięgnęłam.
To się cieszę. Napisałem ją dlatego, bo w każdym mężczyźnie drzemie trochę kobiety. Nie wszyscy się do tego przyznają, raczej tę kobiecość zabijają w sobie.
Pan kobietom poświęca więcej uwagi, nawet w „Wysokich Obcasach“ odpowiada Pan na listy czytelniczek. O co najczęściej pytają?
Na przykład teraz szukałem odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak wielu mężczyzn nie dba o siebie.
I co, znalazł ją Pan?
Tak. Doszedłem do wniosku, że jest nadpodaż kobiet, więc mężczyźni podświadomie wiedzą, że znajdą kobietę dla siebie, dlatego wydaje im się, że nie muszą o siebie dbać. Ja tu nie mówię tylko o dbaniu o siebie pod względem fizycznym, ale i umysłowym, intelektualnym. Wielu z nich myśli w ten sposób: „Jakiego mnie, panie Boże, stworzyłeś, takiego mnie masz, więc nie muszę mieć żadnych wyzwań, żadnych celów“.
Co Pan na to?
Nie podzielam tego zdania, ale specjalnie odpowiadam prowokacyjnie, powołując się na tego typu sposób myślenia. Ta ciągotka do prowokowania wynika u mnie zapewne z tego, że pochodzę z małego miasteczka, byłem jedynakiem, chowanym pod kloszem.
…i wyrastał Pan wśród opowieści pracownic pralni…
…tak, w Złotoryi, w hotelu „Pod basztą”. Byłem grzecznym chłopcem i jako jedynak bardzo chciałem się przypodobać tatusiowi i mamusi, więc nigdy nie miałem własnego zdania. A przecież gdzieś tam w środku kiełkowała osobowość, więc jak już wyjechałem do Warszawy i stałem się dziennikarzem, to się zaczęło! Na przykład napisałem reportaż w „Gazecie Wyborczej” o tym, że Polacy się onanizują.
Potem zacząłem pracę w talk show „Na każdy temat“ i zapraszałem do mojego programu prostytutki, transseksualistów, kobiety, które zamordowały swoich mężów. Potem zacząłem wypowiadać te wszystkie słowa, które Polaków szokowały. I tak się narodziło moje prowokacyjne dziennikarstwo!
A teraz Pan zabiera głos w sprawie ekologii.
Tak, czasami idę do sklepu i sprawdzam, czy plastikowe opakowania, butelki mają odpowiednie certyfikaty. Na przykład niedawno wziąłem na celownik butelki dla dzieci.
Jak Pan stwierdzi, że coś jest nie tak, jak być powinno to zwraca Pan uwagę sprzedawcom?
Nie, nie. Wchodzę do sklepu, fotografuję kody na plastikach i sprawdzam, które się nadają i wie pani, co? Na przykład stwierdziłem, że kilka modeli butelek do picia wody dla dzieci nie spełnia wymogów, więc się w ogóle do tego celu nie nadają.
To przerażające!
W naszych krajach jest klasa średnia, ale brakuje głosu inteligencji. Bo inteligent zawsze był potrzebny swojemu społeczeństwu. I ja jestem typem inteligenta z XIX wieku, który ma służyć swojemu społeczeństwu. Jak? Myślą! Po prostu. Ja o pewnych rzeczach myślę i podsuwam te myśli, tezy, rozwiązania, definicje. Gdzie mam to robić? Jestem z XIX wieku, ale robię to w XXI wieku, więc wykorzystuję w tym celu właśnie Instagram.
W tym celu również zamówił Pan miesięczną dietę pudełkową i sfotografował się z plastikowymi opakowaniami, które po niej zostały? To bardzo wymowna fotografia.
Tak, dokładnie, ale na szczęście firma, u której zamówiłem posiłki, już korzysta z biodegradowalnych opakowań, więc ten mój eksperyment przysłużył się dobrej sprawie.
Podobnie jak kolejny, kiedy to pozwał Pan państwo polskie za to, że truje Pana smogiem?
Ja i parę znanych osób. No i około dwa tysiące naszych rodaków, którzy zgłosili się do pozwu zbiorowego. Liczyliśmy na ten nacisk społeczny, bo mamy prawo do życia w czystym powietrzu. I udało się. Symboliczne sumy, które uzyskamy jako odszkodowanie, wpłacimy na szczytny cel ekologiczny.
Na koniec zapytam o wrażenia ze spotkania ze słowacką publicznością podczas promocji Pańskiej książki „Zrób sobie raj“. Czuł się Pan wśród nas jak ryba w wodzie, prawda?
Ja lubię publiczność i wie pani, podczas takich spotkań zazwyczaj wybieram sobie jedną osobę i patrzę, jak ona reaguje.
Jest Pan potem ciekaw, czy po spotkaniu podejdzie?
O, tak! I ten pan, którego dziś obserwowałem, był na początku ponury, nie uśmiechał się wcale, potem trochę się wzburzył, więc pomyślałem sobie, że dziś jest tu moim ulubionym widzem i doprowadzę go do uśmiechu.
Udało się?
Tak, po spotkaniu podszedł do mnie i podaliśmy sobie ręce. I tu wracamy do tematu czeskiej kultury, którą nasiąknąłem, a która uczy, że śmiech jednoczy ludzi.
Małgorzata Wojcieszyńska
zdjęcia: Stano Stehlik