CZUŁYM UCHEM
Życie bywa nierealne. Rzeczy i zdarzenia spowite w codzienność mogą okazać się tak wyjątkowe, że po latach trudno uwierzyć, że wydarzyły się naprawdę. Było tak, czy nie było? Wspomnienie to czy imaginacja?
Wieczór był późny, szedłem Bracką w Krakowie. Zatrzymałem się, bo pewien jegomość, sunący z przeciwka lekko chwiejnym krokiem, wydał mi się nie tyle strudzony, co znajomy. Bujna fryzura, palto do kolan i aktówka w ręce. Mijając mnie obojętnie, przeszedł przez ulicę i zatrzymał się przy następnej bramie. Położył aktówkę przy nogach, oparł czoło o drzwi dla równowagi i począł szperać w kieszeniach.
Po chwili w jego dłoniach zadzwonił pęk kluczy. Nie zmieniając swojej pozycji, lekko tylko się kołysząc, próbował wkładać do zamka klucze – jeden po drugim. Gdy w końcu mu się to udało, wyprostował się, wziął aktówkę i wszedł do środka z podniesionym czołem. Jego ruchy pozornie tylko były nieskoordynowane, wprawne oko od razu rozpoznało praktyka, widać, że sekwencja ćwiczona była latami i mowy nie było o fiasku.
Patrzyłem oniemiały. Jeszcze postałem dotknięty chwilą, ale nie na tyle długo, aby wyzbyć się dyskrecji. Ruszyłem dalej i dotarłem do numeru piętnastego. Wszedłem do bramy i dalej do drzwi mieszkanka na parterze. Malutki przedpokój mieścił w sobie kuchenny kącik. Dalej był pokój z jednym oknem na bardzo ciemne podwórze. Mieściło się w nim spore biurko, jakieś krzesła, stolik i rozkładana sofa. Sofa była rozścielona, przygotowana do snu, w pościeli czekała na mnie przyszła żona. „Spotkałem Turnaua” – powiedziałem, jakby to było coś oczywistego.
W 2003 r., gdy przez chwilę byliśmy sąsiadami z Brackiej, Grzegorz Turnau był już uznanym i utytułowanym artystą, który największy szczyt popularności miał za sobą. W stosunkowo młodym wieku udało mu się dokonać rzeczy wybitnych. Praktycznie od samego początku imponował własnym, oryginalnym, rozpoznawalnym i dojrzałym stylem, który stał się podstawą jego sukcesu.
Na jego talencie od razu poznał się Piotr Skrzynecki, zapraszając go w szeregi Piwnicy Pod Baranami, po tym jak jeszcze w czasach licealnych wygrał Krakowski Festiwal Piosenki Studenckiej. Dotknął tym samym legendy! W końcu odniósł sukces komercyjny swoim trzecim albumem, To tu, to tam, wydanym w 1995 r. Podwójna platyna dla krążka z poezją śpiewaną to nie byle co. Nie przypominam sobie drugiego takiego przypadku po 1989 r.
Album To tu, to tam nagrywany był latem 1995 r. w Studio Grelcom w Krakowie. W zasadzie Grzegorz Turnau wystarczyłby sobie sam z fortepianem, ale ważnym elementem jego muzycznego DNA są przepiękne kameralne aranżacje, w których wyjątkową rolę odgrywają instrumenty dęte, szczególnie rożek angielski, czyli tenorowa wersja oboju, albo flet, na którym tradycyjnie gra małżonka artysty, Maryna Barfuss.
Za esencję albumu, za jego słowa, wiersze, metafory odpowiedzialny jest człowiek instytucja, Michał Zabłocki, który jest nadwornym tekściarzem Turnaua. Głębiej nie będę wchodził w temat, ponieważ postać ta zbyt jest obszerna na jeden artykuł, a co dopiero akapit. Wspomnę jedynie, że na płycie oprócz Zabłockiego znajdują się jeszcze teksty S. Barańczaka, J. Brzechwy, W. Szymborskiej, E.E. Cummingsa, L. A. Moczulskiego, J. Zagórskiego i samego Turnaua.
Oprócz tytułowego To tu, to tam, wybitnej Między ciszą a ciszą oraz nieśmiertelnej Brackiej na albumie możemy znaleźć fenomenalne Natężenie świadomości, oszczędną Atlantydę, czy znaną z repertuaru grupy Anawa, śpiewaną oryginalnie przez Andrzeja Zauchę piosenkę Tańcząc w powietrzu, która tutaj jest zatytułowana bardziej ludowo – Jak linoskoczek.
Myślę, że tego albumu nie trzeba specjalnie polecać.
Łukasz Cupał