LISTY DO W.
Kochany Wnusiu!
Tak (bo jak inaczej?) miał zaczynać się list, do którego napisania zacząłem się przymierzać kilkanaście lat temu. Wtedy jeszcze nie było Ci śpieszno na ten świat, a Twoi rodzice dwoili się i troili, zastanawiając się, w czym problem. Była więc ogromna determinacja, wizyty u specjalistów, a także dyskretne zainteresowanie i emocjonalne wsparcie całej familii.
U jej wierzącej części poszły w ruch modlitwy, u reszty – różne „niechrześcijańskie“ sztuczki, jak karteczki, wtykane w szczeliny Ściany Płaczu w pewnym dalekim kraju, lub latające papierowe balony, zanoszące do losu (Losu?) wpisane prośby. Ja wyłamałem się z szeregu i wątpiąc w te „wypróbowane sposoby“, postanowiłem napisać do Ciebie list. Przyszło mi do głowy, że opisane przeze mnie sprawy tego świata rozbudzą, być może, na tyle Twoją ciekawość, iż pofatygujesz się osobiście, by cały ten jarmark cudów i dziwactw obejrzeć na własne oczy.
Wnusiu kochany, może, nie będąc jeszcze skażonym świecką głupotą, zapytasz, dlaczego rodzice i dziadkowie tak bardzo pragną dziecka, skoro nieraz już się zdarzało, że ten i ów, grożąc pięścią nie wiadomo komu, krzyczał: „I po co mi było przychodzić na ten padół płaczu!“. To pytanie nurtuje mnie od dłuższego czasu i jak do tej pory nie znalazłem na nie satysfakcjonującej odpowiedzi.
Maleją też szanse, że ją kiedykolwiek znajdę. Bo czyż faktycznie nie przypomina to sytuacji, kiedy ktoś zaprasza gości, a potem częstuje ich spleśniałym chlebem, stęchłą kawą i na dodatek ich obraża? Wszyscy uważaliby takiego gospodarza za chama i świra. A przecież my, ludzie poważni, cały czas robimy taką właśnie rzecz.
Ale wtedy akurat, kiedy chciałem pisać do Ciebie ten list, nie przyszło mi to do głowy. Zresztą, w końcu z listu były nici i po wyrzuceniu kilku rozpisanych konspektów napisałem tylko pretensjonalny wiersz „Rozmowa z wnukiem“, który przeczytałem kiedyś nad ranem wesołym wujkom, a ci wujkowie, wybuchając raz po raz gromkim śmiechem, potwierdzili tylko swoją opinię wesołków.
Bo, po pierwsze, pytali między jednym atakiem śmiechu a drugim („oj, nie mogę, nie mogę…“ ), jak można pisać do kogoś, kogo nie ma jeszcze nawet na świecie, a po drugie, stary pryk pisze wierszyki, jak jakaś rozegzaltowana panna?… Tego dnia wstałem przed południem, bardzo bolała mnie głowa i doszedłem do wniosku, że publiczne czytanie wierszy szkodzi mojemu zdrowiu i że więcej już tego robić nie będę.
Od tamtego czasu minęły lata i znowu mi się zaczęło zbierać na pisanie, a to dlatego, że przyśniła mi się moja mama, Twoja prababka. Prababka odwiedza mnie w snach, ilekroć ma się zmienić pogoda, a także wtedy, kiedy marudzę ze spełnieniem jakiegoś szczególnie ważnego (zdaniem prababki) zadania.
Prababka nigdy nie cierpiała przejawów opieszałości, więc jej wizyta z zaświatów tu i teraz na pewno ma na celu zwrócenie mojej uwagi na kurczący się czas. I rzeczywiście. Dziś nad ranem spadł śnieg, jakby ostrzegawczo podnosząc palec, żeby poważnie traktować i drugą część sennego poselstwa.
I jeszcze – wracając do tematu – nie dość, że Bóg, Los, czy może jakiś inny „ktoś“ lub jakieś „coś“ wysłuchali w końcu naszych błagań, to dosłownie aż się „zawnuczyło“ i dziś, kiedy stukam w klawisze komputera, jest Was już sześcioro – czterech chłopów na schwał i dwie śliczne panienki. I, być może, to jeszcze nie jest liczba ostateczna. Zatem – mimo wszystkich przytoczonych powyżej zastrzeżeń – komukolwiek, kto to sprawił, niech będą dzięki.
Dziadek