Sandra Drzymalska: „We mnie jest stale niedosyt“

 WYWIAD MIESIĄCA 

Przedstawicielka młodego pokolenia aktorek, a już obsypana nagrodami i z pokaźnym dorobkiem aktorskim! Oblegana na festiwalu filmowym w Gdyni, gdzie otrzymała nagrodę za najlepszą rolę pierwszoplanową w filmie „Biała odwaga” w reżyserii Marcina Koszałki. Rozmawiałyśmy więc o tej roli, ale i o innej – Simony Kossak w filmie w reżyserii Adriana Panka – w którą Sandra Drzymalska wcieliła się w sposób zjawiskowy.

Spotykamy się po raz kolejny po premierach filmów z Pani udziałem. „Biała odwaga” pojawiła się na ekranach kin wiosną, ale film o Simonie Kossak, który wszedł do kin w listopadzie, jest najnowszą produkcją z Panią w roli głównej. Jest Pani laureatką festiwalu w Gdyni: nagroda za najlepsza rolę pierwszoplanową w „Białej odwadze”. Gratuluję.

Dziękuję i jestem naprawdę usatysfakcjonowana. Czuję tę energię, która we mnie ciągle drzemie i wiem, że jeszcze wiele pracy przede mną. Wie Pani, ja zawsze po obejrzeniu filmu, w którym gram, uważam, że mogłam coś zrobić inaczej, lepiej. Że dzisiaj, po kilku miesiącach od zdjęć, zagrałabym niektóre sceny inaczej. We mnie jest stale taki niedosyt. Czasami nawet jestem zła na siebie.

 

Jest Pani wymagająca wobec siebie?

Tak, bo uważam, że muszę szukać coraz lepszych pomysłów, muszę być bardziej uważna i wnikliwa. Gdybym teraz zaczęła już tylko się cieszyć z tego, co zrobiłam, byłoby niedobrze. Rolę Bronki w „Białej odwadze” już trochę przetrawiłam. Ona wymagała ode mnie wielu nowych, wcześniej nie zawsze znanych mi działań. Po pierwsze musiałam zaufać, nie bać się tych wszystkich sytuacji, w których się znalazłam.

Ważna była miłość Bronki do Jędrka, co wymagało ode mnie zrozumienia i otwarcia, bym mogła udowodnić, że mogę dużo z siebie dać partnerowi, czyli Filipowi Pławiakowi. Niektórzy mówią, że aby autentycznie zagrać scenę miłosną, potrzebna jest chemia między partnerami. Myślę jednak, że ważna jest przyjaźń i otwartość na siebie. I tak się staram pracować w filmach, w których gram.

A rola Bronki zajmuje w Pani doświadczeniu jakieś szczególne miejsce?

Tak. Bronka to ważna rola. Musiałam się bardzo pilnować, by rzeczywiście mieć charakter góralki. Pewna ostrożność, takie wewnętrzne ściśnięcie, niepokój – to wszystko mnie osadzało w tej roli. A poza tym ze scenariusza wypadło ileś kwestii, bo dla mnie było ważniejsze to, co zagram, niż to, co powiem. Uważam, że właśnie twarz Bronki i jej ruchy określają jej osobowość.

Ona sobą opowiada o tym, co ją niepokoi i dręczy. W niej dużo się dzieje. To szlachetna buntowniczka, ale odpowiedzialna, bo uwikłana w świat, w którym jako kobieta niewiele ma do powiedzenia. Bo to był świat męski, góralski. Musiałam się nauczyć przedwojennej gwary góralskiej, którą mówią bohaterowie „Białej odwagi”, no i tańca góralskiego. To była bardzo trudna rola, ale Kaszubi i górale mają coś wspólnego, a ja jestem z Kaszub.

 

No właśnie, urodziła się Pani niedaleko od festiwalowej Gdyni, bo w Wejherowie, mieście również Doroty Masłowskiej. Dwie współczesne znane, młode kobiety z niewielkiego, kaszubskiego miasta…

Ale dla mnie to ważne, też jestem z blokowiska. W Wejherowie łyknęłam pierwszy raz teatralnego bakcyla dzięki polonistce, która mnie co prawda nie uczyła, ale prowadziła teatr „Prawie Lucki”. I właśnie ta nauczycielka pierwsza uświadomiła mi, jaka magia może być w tym, co mogę stworzyć sama. I jak mogę pokazywać swoje niepokoje, swoją wrażliwość.

Ona nauczyła mnie czytania i odczytywania tekstów literackich, poezji. Zwracała uwagę na to, co w słowie jest najważniejsze. To właśnie ta nauczycielka odkryła przede mną moc poezji Różewicza, Szymborskiej. Wiersze tych poetów recytowałam na konkursach. Ona też pomogła mi przygotować się do szkoły aktorskiej w Krakowie.

W moich teatralnych aspiracjach wspierała mnie też moja mama, która jest pielęgniarką i która sekundowała mi w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. A tam już spotkałam świetnych profesorów, z ukochaną Anną Dymną. I w Krakowie zaczął się mój teatralny świat, a potem przyszło kino.

 

Pani tata i bracia też nie są ze świata filmowego.

Nie. Bo tata jest mechanikiem samochodowym, a i bracia siedzą w swoich pasjach samochodowych. Ale moją inspiratorką i bardzo ważną osobą w moim artystycznym rozwoju była babcia – krawcowa, zafascynowana Leonardem da Vinci i Coco Chanel, która nauczyła mnie słuchać i kochać Wiolettę Villas. Ona też zwróciła moją uwagę na kino. A moim życiem jest teraz film.

 

Nazbierało się już trochę tych filmów z Pani udziałem: „Powrót”, „Ostatni Komers”, „Najmro. Kradnie, kocha, szanuje”, nowa wersja filmu „Pan samochodzik i templariusze”, słynny nominowany do Oscara „IO” Jerzego Skolimowskiego z Pani piękną rolą, seriale, m.in. „Szadź” i „Stulecie winnych”. No i teraz te dwa nowe filmy. Czy trudno było przygotować się do roli Simony Kossak? Przecież legendy o niej krążą w wielu opowieściach, anegdotach.

To we mnie dojrzewało. Sporo czytałam, oglądałam materiały filmowe z Simoną Kossak, ale i tak najważniejsze było to prawdziwe spotkanie w puszczy, w zagrodzie z sarnami. Przywieziono je do Polski z Węgier, a wiadomo, że te piękne zwierzęta są bardzo płochliwe i czasami umierają ze strachu, jak trafią na zły kontakt z otoczeniem. Nie było więc wiadomo, czy mnie zaakceptują.

Ale zaakceptowały i od razu do mnie podeszły. To było niezwykłe, bo i ja miałam obawy, czy się uda to przygotowanie do zdjęć z sarnami. A przecież wiadomo, że Simona Kossak zajmowała się właśnie sarnami i te sceny były kluczowe dla wiarygodności filmu. A poza tym byłam ucharakteryzowana na Simonę z tą jej grzywką. Dla mnie jest ważne, by czuć postać i umieć się w nią wcielić, ale staram się nie przekraczać tej cienkiej granicy bycia kimś.

Bo jednak najważniejsze jest bycie sobą. W filmie moją rolę – poza tym, co ja sobie tam wymyślam i kombinuję – zawsze też tworzą uwagi reżysera, jego zaufanie do mnie, świetna praca charakteryzatorek, kostiumologów i wszyscy aktorzy, którzy są na planie razem ze mną. Ta wspólnota działania jest bardzo ważna.

Jakie sceny były dla Pani wyzwaniem? Film reżysera Adriana Panka opowiada o dziesięciu latach z życia Simony Kossak.

Tak, to nie jest opowieść o całym jej życiu, ale sporo było wyzwań. Ważne są sceny w leśniczówce w Puszczy Białowieskiej, w której Simona spędziła ponad trzydzieści pięć lat życia. Musiała tam być locha Żabka i kruk Korasek oraz myszołowy, no i oczywiście sarny w zagrodzie. O Simonie jest dużo anegdot i opowieści.

Mówili o niej „strażniczka puszczy” i tą jej skomplikowaną osobowość starałam się pokazać. Zdjęcia kręcone były jesienią, przez miesiąc, w wielu miejscach. Niełatwe były też relacje Simony z matką, którą fenomenalnie zagrała Agata Kulesza.

Simona w swoim życiu od dziecka nie miała łatwo, jej matka była strasznie apodyktyczna i nieznośna. Chciała zawsze wszystkimi rządzić. Simoną też. Jej życie w Krakowie, w Kossakówce było naprawdę trudne, więc ta relacja musiała być pokazana jako naprawdę trudna, oschła, ale między mną a Agatą Kuleszą nie brakowało wzruszających momentów.

 

Ciekawa w scenariuszu i filmie jest relacja między Simoną a mieszkającym w sąsiedztwie fotografem Lechem Wilczkiem, potem jej długoletnim partnerem życiowym.

Tak, to piękna relacja, choć skomplikowana, a w filmie Lecha Wilczka pięknie zagrał Jakub Gierszał.  Natomiast Lech Wilczek pierwszy raz publicznie o swojej miłości do Simony Kossak powiedział już po jej śmierci, ale zostawił świetne zdjęcia, które dokumentują całą jej niezwykłą działalność. To była tajemnicza para. Oboje mieli różne trudne doświadczenia, ale na pewno bardzo się przyjaźnili, choć bywała to przyjaźń gorzka, gdyż oboje byli indywidualistami, mieli trudne charaktery i temperamenty.

 

Ta rola jest dobra nie tylko dzięki Pani wrażliwości, ale i hartowi ducha. Jaka jest Sandra Drzymalska?

Trudne pytanie. Nie ma chyba na mnie teraz jednej, prostej recepty.

Ale śmiało mogę powiedzieć, że Sandra Drzymalska jest bardzo zdolną i ciekawą aktorką.

To miłe (śmiech). Ale mam w sobie cechy, które też odnalazłam w postaci Simony Kossak, choćby poczucie wolności i bycie sobą w różnych trudnych sytuacjach. Przyroda i zwierzaki to część mojego życia. To mnie buduje, co mnie otacza, i sama się śmieję, że moje nastroje najlepiej wyczuwa i rozumie mój pies. On mnie nie ocenia, a akceptuje, co zawsze poprawia mi samopoczucie. Staram się robić w życiu zawodowym to, co mnie interesuje, bo jestem też ciekawa siebie i tego, co może mnie jeszcze spotkać zawodowo.

 

Emocje są ważne?

Bardzo. Staram się kierować tym, co czuję. Bywa, że dostaję potem za to po łapach, ale chcę żyć w zgodzie ze sobą. Mówiłam już, że z tą wrażliwością w życiu bywa różnie i jeśli jej się jakoś nie kontroluje, to można mieć kłopoty. Mnie się to czasami przytrafiało. Musiałam nauczyć się budowania własnych barier, żeby nie dopuszczać do siebie zbyt blisko wszystkich emocji.

Moim problemem jest to, że po mnie wszystko widać, każdą moją emocję, każdą zmianę nastroju. Nie wychodzi mi oszukiwanie, także siebie. Chyba nie umiem kłamać. A emocje są szczególnie ważne, kiedy wiem, że zbliża się czas zdjęć do filmu. To mnie nakręca, jestem wtedy naprawdę szczęśliwa. Lubię ten mój czas na planie i mam szczęście, bo pracowałam z bardzo dobrymi i ciekawymi reżyserami, którzy mieli zaufanie do tego, co robię.

Alina Kietrys, Gdynia

MP 12/2024