Listopad to szczególny miesiąc, pora wspomnień, zamyśleń. Pamiętamy o tych, którzy odeszli na zawsze, bo – jak mawiał poeta – „odchodzimy w dalekie strony… zmieceni wiatrem jak liście”.
Jerzego Stuhra zawodowo spotykałam kilkanaście razy. To zawsze były swoiste przygody. Pierwsza zdarzyła się dość niespodziewana po premierze filmu „Wodzirej” w1978 r. w nieistniejącym już dzisiaj gdańskim kinie. Jerzy Stuhr był wówczas zaledwie trzy lata po filmowym starcie u Krzysztofa Kieślowskiego, a pięć lat po Mickiewiczowskich „Dziadach” Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze w Krakowie, w których zagrał trzy postacie: Belzebuba, Lokaja i Mistrza Ceremonii.
Pamiętam tę pierwszą rozmowę, bo „Wodzirej” w reżyserii Feliksa Falka dał Stuhrowi ogromne aktorskie szanse. To było kino moralnego niepokoju – odważne, ironiczno-sarkastyczne i bardzo prawdziwe. Wodzirej Lutek Danielak – w którego oczywiście wcielił się Jerzy Stuhr – podrzędny konferansjer, cwaniaczek robi karierę, szantażując i donosząc na kolegów. Ten film się nie zestarzał, można sprawdzić w Internecie. Rozmawialiśmy wtedy o takich typach jak Lutek, których nie brakowało wokół nas. Ta rozmowa była emitowana potem w Radiu Gdańsk.
Młody Jerzy Stuhr czarował wówczas wszystkich – publiczność i dziennikarzy. Trochę nieśmiały, jakby wycofany, ale zaskakująco miły, jeszcze nie taki gadatliwy (to przyszło później), ale dowcipny i naprawdę szczery, otwarty. Ten sposób bycia pozostał z nim na długie lata. Niemal na zawsze, choć bywał zirytowany, szczególnie, gdy zadawano mu prymitywne pytania. Ale nawet bardzo zmęczony, po spektaklach, kiedy już choroba dawała o sobie znać, potrafił wykrzesać empatyczny uśmiech. Spotykaliśmy się również na festiwalach polskiego kina wpierw w Gdańsku, a potem w Gdyni.
Jerzy Stuhr zdobywał nagrody zarówno jako aktor, jak i potem jako reżyser. Zagrał w 77 filmach polskich i zagranicznych, zadebiutował jako reżyser w 1994 r., stworzył 8 swoich niezapomnianych filmów. Moje ulubione to „Spis cudzołożnic”, „Historie miłosne” i „Duże zwierzę”. Po każdej premierze filmowej była okazja do rozmowy, po teatralnych premierach spotkaliśmy się zaledwie kilka razy.
Rozmawialiśmy zawsze o teatrze, o kinie, ale również o tym, co działo się dookoła. Bo Pan Jerzy nie był obojętny na świat, który go otaczał. Po powrocie z Włoch, gdzie grał w teatrach, w filmach i był wykładowcą na kilku uczelniach, gdzie prowadził kursy aktorskie i seminaria dla studentów, gwarzyliśmy o doświadczeniach włoskich i polskich. Włochy były przez niemal cztery dekady ważnym artystycznym miejscem w życiu Jerzego Stuhra. Wszystko zaczęło się w 1980 r. w Pizie, na festiwalu.
A potem Stuhr zaszokował Włochów, bo mówił tak w ich języku, że zaproponowano mu nawet zagranie rdzennego Włocha – nestora rodu Olivettich. Nie przyjął tej roli, bo uważał, że Włosi mieliby do niego żal za udawanie Włocha. Uwielbiał Wenecję, Rzym i Mediolan. Zachwycił kilku reżyserów, dostał nagrodę od włoskich krytyków teatralnych „dla najlepszego aktora zagranicznego”. Od 1998 r. był członkiem Europejskiej Akademii Filmowej, która przyznaje doroczne Felixy.
Pierwsze nasze spotkanie, gdy wrócił do widzów po ciężkiej chorobie nowotworowej i publikacji książki „ku pokrzepieniu serc cierpiących”, jak sam mówił, było dla mnie przejmujące. Przyjechał wtedy z żoną do Gdyni, która w czasie naszej rozmowy siedziała obok przy stoliku. Nie chciała przeszkadzać. Pan Jerzy przywitał mnie z uśmiechem: „Widzi Pani, wylizałem się. Dam jeszcze radę”.
Był przez kilka lat, aż do 2023 r. jurorem w konkursie Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna. To były kolejne okazje do rozmów. Pan Jerzy miał galicyjski sposób bycia. Żartował, że to zobowiązanie rodu Stuhrów. Pradziadkowie przybyli do Krakowa z Dolnej Austrii. I choć aktor nie znał niemieckiego, określał siebie jako Mitteleuropejczyka. Europa Środkowa to był Jego świat. Mówił o tym wielokrotnie.
Jakim był aktorem? Wszechstronnym, wielozadaniowym i jak słusznie pisano „jednym z najwybitniejszych i najpopularniejszych”. Bo kto nie zna „Seksmisji“, filmu Juliusza Machulskiego z genialną rolą Pana Jerzego?! I dlatego twierdzę, że są artyście nie do zastąpienia. Taki był Jerzy Stuhr, niezależnie od życiowych zdarzeń, które przytrafiały się także jemu.
Alina Kietrys