Człowiek Światła i jego cień

 CZUŁYM UCHEM 

Mógł się stać największym skrzypkiem współczesnego jazzu. Jego sposób gry na tym instrumencie, wirtuozeria, jakość improwizacji spowodowały, że do dziś jest uważany za jednego z najwybitniejszych muzyków pokolenia. Z kolei jego postawa w obliczu zbliżającego się końca mogłaby by być lekcją tego, jak żyć. To wszystko razem złożone w całość przedstawia nam postać legendarną, wręcz kultową, a jednak zapomnianą pomimo światowego rozgłosu, który osiągnął za życia. Periodyki skupione wokół jazzu i wszelkiego rodzaju grupy miłośników muzyki improwizowanej starają się, jak mogą, aby pamięć o nim została żywa. Postanowiłem dołożyć cegiełkę i przedstawić tę wybitną postać w naszym polonijnym światku.

Zbigniew Seifert odszedł czterdzieści pięć lat temu, pozostawiając po sobie sześć albumów, które nagrał jako lider, trzy albumy z kwintetem Tomasza Stańki oraz dziewięć kolejnych pozycji, gdzie występował jako sideman. Ten urodzony w Krakowie w 1946 r. muzyk nauki gry na skrzypcach pobierał pod okiem prof. Stanisława Tawroszewicza.

Jednocześnie zaczął go fascynować jazz i pod wpływem Johna Coltrane’a zainteresował się saksofonem. Wkrótce założył swój pierwszy zespół, który niemal od razu był nagradzany na festiwalach. Sam Seifert zyskał również uznanie środowiska skupionego wokół krakowskiego klubu Helicon, gdzie grali m.in. Tomasz Stańko, Janusz Muniak i Adam Makowicz.

To spowodowało, że Seifert w końcu trafił do kwintetu Stańki, który do dzisiaj jest uznawany za jedną z najciekawszych europejskich formacji freejazzowych. To właśnie w tym składzie ukształtował się jako muzyk i to tutaj za namową Tomasza Stańki sięgnął z powrotem po skrzypce.

Jego zamiłowanie do muzyki Coltrane’a spowodowało, iż zaczął przekładać jego modalny język na język skrzypiec, co było zadaniem karkołomnym i tylko pasja, miłość do muzyki Coltrane’a oraz doskonała znajomość obu instrumentów pozwalały mu tego dokonać.

W efekcie stworzył swój własny, niepowtarzalny styl, wyznaczający się z jednej strony wirtuozerią, z drugiej improwizatorskim mistrzostwem, budzącym szczere zdumienie nie tylko w kręgach jazzowych, ale również u przedstawicieli muzyki klasycznej. To wszystko nie pozostało niezauważone.

Rosnące zainteresowanie muzykiem spowodowało, iż zdecydował się opuścić kwintet Stańki i zacząć działać na własny rachunek. Propozycje kontraktów płytowych napływały ze wszystkich stron, również od gigantów zza oceanu, w rezultacie Zbigniew stał się Zbiggym i wylądował w Stanach Zjednoczonych.

Fonograficzny debiut, sygnowany swoim nazwiskiem, płytę Man Of The Light, nagrał końcem września 1976 r., zaledwie kilka miesięcy po tym, jak zdiagnozowano u niego wyjątkowo złośliwą chorobę nowotworową. Cała zatem autorska dyskografia muzyka powstawała w cieniu choroby, która stopniowo odgryzała sobie z niego kawałek po kawałku. I chociaż Zbiggy zachował pogodę ducha w obliczu trudnej sytuacji, słychać jej wpływ na muzykę jazzmana.

Man Of The Light to płyta, która jak sam autor twierdził, zawiera ”…wszystkie moje marzenia i pragnienia z ostatniego czasu. Z niej jestem najbardziej dumny”. Jest dedykowana McCoyowi Tynerowi, wybitnemu pianiście, co słychać od pierwszych nut, szczególnie klimat Tynerowskich tematów Passion Dance i Contemplation z płyty The Real McCoy, którą zawsze polecam tym, którzy chcą zacząć swoją przygodę z jazzem.

Album Seiferta naznaczyła zatem fascynacja Tynerem oraz Coltranem, jego niepowtarzalny styl oraz muzyka ludowa – bo słychać tu transowość oberka, o którym pisałem już przy okazji płyty Opla Stasiuk Trzaska – a także coś…, jakby pośpiech.

Zbigniew Seifert zmarł, mając zaledwie trzydzieści dwa lata. Podobno wielcy żyją krótko, ale to żadne pocieszenie. Polecam!

Łukasz Cupał

MP 6/2024