Siostry Pasiecznik o wyrastaniu w polsko-ukraińskiej rodzinie w ZSRR

Otoczone i osaczone przez Rosję

 WYWIAD MIESIĄCA 

Jak rzutuje na artystyczne wybory wychowanie w rodzinie mieszanej? Jak sobie obecnie radzi ukraińska kultura? Jak postrzegać rosyjską kulturą agresora? Te i inne tematy poruszyłyśmy w rozmowie z wybitnymi artystkami, które przybyły do Bratysławy z dwoma koncertami. Siostry Olga Pasiecznik i Natalia Pasiecznik przyszły na świat w byłym Związku Radzieckim, ich tato jest Ukraińcem, mama Polką. Obie mają wyższe wykształcenie muzyczne – Natalia jest pianistką, profesorem w Królewskiej Akademii Muzycznej w Sztokholmie, natomiast Olga to światowej sławy śpiewaczka operowa, która od wielu lat mieszka w Polsce, a obecnie jest związana z Polską Operą Królewską w Warszawie.

 

Jak wyglądało wyrastanie w trzech kulturach: polskiej, ukraińskiej i rosyjskiej?

Olga Pasiecznik: Urodziłyśmy się jeszcze w Związku Radzieckim i – chcąc nie chcąc – byłyśmy skazane na język rosyjski. Od urodzenia, czy to będąc w przedszkolu, czy w szkole byłyśmy przez ten język otaczane i osaczane. Każdy z nas od samego początku miał wpajany jakiś rodzaj subordynacji. W ZSRR ten, kto chciał zrobić karierę, musiał wybrać język rosyjski, studia w Rosji.

Ponadto karierę mógł robić tylko w dużym rosyjskim mieście typu Petersburg lub Moskwa. Każdy, kto zostawał u siebie, musiał się liczyć z prowincjonalizmem. Jeżeli zajmował się sprawami narodowościowymi, tak jak większość naszych ukraińskich kompozytorów, poetów i pisarzy czy malarzy, to musiał się liczyć z tym, że spędzi swoje życie albo na wygnaniu, albo w więzieniu.

Przykładem jest nasz poeta Taras Szewczenko, który zaledwie dziesięć lat swojego życia spędził na wolności. Większość kompozytorów, która nie podjęła decyzji o wyjeździe do Moskwy, ci, którzy nie pisali się na współpracę z reżymem sowieckim, byli na straconej pozycji. Nasza generacja żyła nadzieją, że będzie pierwszym pokoleniem, które nie doświadczy wojny. W Ukrainie żadna generacja takiego szczęścia nie miała. My, niestety, też nie.

Na początku lat 90. ubiegłego wieku wiązaliśmy wielkie nadzieje z niepodległością Ukrainy. Ale Rosja nie odpuściła. Nigdy nie odpuszczała. Teraz też nie odpuszcza. Nie waha się przekłamywać całej historii naszego narodu. Ich prezydent ogłosił jakiś rodzaj manifestu, że nie ma ukraińskiej kultury, nie ma państwa ukraińskiego i nie ma języka ukraińskiego!

On tą doktryną zaraził cały kraj. Łudziliśmy się jeszcze, że jest jakaś szansa, nadzieja na dialog. Teraz widzimy, że nie ma. Ten kraj jest zarażony chorą doktryną. I tak chyba było zawsze, niezależnie od tego, czy ten kraj nazywa się Rosja, czy ZSRR.

 

Pani Natalio, Pani też stawała przed takimi wyborami?

Natalia Pasiecznik: Tak, mogę potwierdzić, że te wybory dotyczyły także pianistów. Każdy muzyk, jeśli chciał zrobić karierę, musiał grać Czajkowskiego albo Rachmaninowa. Nic innego nie wchodziło w grę.

Natalia Pasiecznik

 

Tylko rosyjskie kompozycje otwierały drzwi?

N.P.: Tak, wpajano nam, że kultura rosyjska jest lepsza. Szczególnie dotyczyło to muzyki poważnej. Każdy, kto myślał inaczej, mógł zapomnieć o karierze. Jestem młodsza od Olgi o trzy lata. Niby niedużo, ale czasy były dla mnie łaskawsze.

Studiowałam we Lwowie, gdzie świadomość była większa niż w innych częściach Ukrainy, ale muzykę ukraińską zaczęłam grać dopiero wtedy, gdy pojechałam do Szwecji. Gdy dorastałam, Związek Radziecki zaczął się rozpadać, rodziła się niepodległa Ukraina i dzięki temu zyskałam więcej.

 

Zyskała Pani życie w Szwecji. Jak do tego doszło?

N.P.: Wszyscy nasi pianiści wybierali się na konkurs Rachmaninowa, a ja na konkurs muzyki Szymanowskiego. Olga wtedy studiowała w Polsce. Zawsze patrzyła w inną stronę. Nasza mama jest Polką i to na pewno miało wpływ na nasze wybory. Proszę sobie uświadomić, że wtedy zagraniczny wyjazd ze Związku Radzieckiego był czymś tak niewyobrażalnym, jak podróż na Marsa! Naprawdę! Wtedy to było jak marzenie.

 

Szwecja była Pani Marsem?

N.P.: Tak. Dotarłam tam przez Polskę. Będąc w odwiedzinach u Olgi, natknęłam się na broszurkę o festiwalu w Szwecji. Dziś o takich rzeczach człowiek się dowiaduje z innych źródeł, jest YouTube i inne sposoby komunikacji. Wtedy była ta broszurka. I z tą broszurką pojechałam do Szwecji na festiwal. Tam poznałam mojego męża Szweda. Po dziesięciu dniach się pobraliśmy! I jesteśmy razem 30 lat!

 

Pani Olgo, dlaczego Pani zamieszkała w Polsce?

O.P.: W Polsce znalazłam się na początku lat 90. Skorzystałam z programu stypendialnego dla osób z polskim pochodzeniem. Moim zadaniem było przesłanie życiorysu i nagrania ze swoim śpiewem na uczelnię, na której chciałabym studiować. Wtedy myślałam o Wrocławiu, gdzie mieszka spora część naszej rodziny. Ale okazało się, że program muzyczny, który zaprezentowałam, i mój życiorys kwalifikowały mnie na studia podyplomowe. Byłam bowiem po studiach muzyczno-pedagogicznych w rodzinnym mieście Równem i miałam na swoim koncie wystarczającą liczbę godzin nauki.

 

Czy podobnie jak Pani siostra znalazła Pani swoją miłość w kraju, do którego się przeprowadziła?

O.P.: Nie, jadąc do Polski byłam mężatką. Mój mąż jest Ukraińcem. Dojechał do mnie po trzech latach. Jurjij podjął tu studia podyplomowe, dostał stypendium Fundacji Batorego, bo badał temat edukacji międzykulturowej. W pierwszym roku swojej pracy jeszcze słabo mówił po polsku, ale i tak dostał propozycję od swojej pani profesor, by prowadzić zajęcia praktyczne na uniwersytecie. Żadne z nas nie zakładało, że Polska stanie się naszym domem, a jednak tak się stało.

 

Dziś ma Pani dobrą pozycję w świecie śpiewaków, na koncie mnóstwo nagród. Jak na początku Panią przyjmowano? Spotkała się Pani z tym, że nazywano Panią „Ruską“?

O.P.: Tak, to było okropne i bardzo bolesne. Wtedy Polacy jeszcze nie bardzo rozumieli, na czym polega różnica między Ukraińcami a Rosjanami. Spotykałam się też z takimi ludźmi, którzy dziwili się moją obecnością na polskich scenach. Początki nie były łatwe, ale to scena zweryfikowała, co potrafię i na co mnie stać.

 

Dziś często występują Panie w barwach żółto-niebieskich. W przenośni i dosłownie.

O.P.: Od początku wojny, czyli od 2014 r., spłacamy dług wdzięczności wobec naszej pierwszej ojczyzny. Uświadomiłyśmy sobie, że to przecież miejsce, gdzie się urodziłyśmy i teraz ta ojczyzna potrzebuje wsparcia i pomocy. Moja siostra Natalia kiedyś stwierdziła, że to tak, jakby mieć dwoje dzieci – ona ma Szwecję i Ukrainę, a ja Polskę i Ukrainę. I chyba zawsze bliższe naszemu sercu będzie to dziecko, które ma większe problemy.

Olga Pasiecznik

 

Koncertując w Bratysławie, były Panie przedstawiane raz jako przedstawicielki Ukrainy, raz Polski. Jakie to uczucie?

O.P.: Wyrastałyśmy w świadomości tych dwóch kultur, dwóch literatur, dwóch muzyk, więc każda z nas ma w repertuarze najwięcej utworów ukraińskich i polskich. Co ciekawe, pod koniec lat 90. i na początku XXI w., jako młoda śpiewaczka jeździłam jeszcze z paszportem ZSRR po międzynarodowych konkursach wokalnych i byłam jedyną, która w swoim repertuarze miała kompozycje polskich i ukraińskich mistrzów.

Pamiętam, jak raz po konkursie w Helsinkach podeszła do mnie nieżyjąca już Teresa Żylis-Gara (światowej sławy polska śpiewaczka operowa – przyp. od red.) i podziękowała mi za włączenie do repertuaru tej muzyki.

 

To efekt wyrastania w polsko-ukraińskiej rodzinie?

O.P.: Zaczęłam to robić za młodu instynktownie, bez świadomości, że to ważne. Teraz zadaję pytanie – kto, jak nie my? Ludzie na froncie giną, a naszym frontem jest scena. To jest czas, kiedy musimy być głosem tych, którzy, być może, już nigdy na scenę nie wyjdą i w ogóle nic nie powiedzą w obronie swojego kraju. Zawsze będziemy pamiętać, że Polska, szczególnie na początku wojny, otworzyła swoje drzwi i bardzo pomogła Ukrainie.

 

Ten zryw był bardzo mocny, ale przyszły inne problemy, które jednak naruszyły relacje między Polską a Ukrainą. Obawia się Pani, że te relacje się pogorszą?

O.P.: Mam nadzieję, że ten czas nieporozumień, bardzo upolitycznionych, związany z protestami rolników, to tylko epizod. Chcę wierzyć, że empatia, która była na początku wojny, nie zniknie. I ja to widzę, kiedy rozmawiam z Polakami. Wierzę, że zwycięży zdrowy rozsądek i dobroć. To jest najważniejsze. Gdyby to zginęło, to wartości, o których cały czas w Europie rozmawiamy, które zbudowały porządek po II wojnie światowej, nic nie są warte.

Bo jeżeli ktoś leży w kałuży pełnej krwi, to łatwo mu dokopać! Mam nadzieję, że polscy rolnicy nigdy nie będą musieli swoimi ciągnikami czy traktorami powstrzymywać rosyjskich czołgów. To by było straszne, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wydaje mi się, że większość Polaków to rozumie.

 

Pani Natalio, obecnie jest Pani dyrektorem Instytutu Ukraińskiego w Sztokholmie. Obserwuje Pani większe zainteresowanie ukraińską kulturą?

N.P.: Gdyby móc wskazać coś pozytywnego w tym okropnym czasie, to jest to właśnie zainteresowanie ukraińską kulturą. W końcu Ukraina doszła do głosu! W Polsce większość ludzi wiedziała, że jest taki kraj jak Ukraina, ale im dalej na zachód, tym większa nieświadomość. Wręcz tragiczna.

Pół roku temu byłam w Paryżu, gdzie odwiedziłam wystawę fińskiego malarza, tworzącego na początku XX w. Do tej wystawy były dołączone wywiady z artystą, publikowane przed kilkudziesięciu laty. Wtedy dziennikarze rozmawiający z Finem pytali o jego kraj, sugerując, że to już prawie Rosja. Zapamiętałam to sobie. Pewnie ów Fin czuł to samo, co my, bo Rosja sobie przywłaszcza to, co nie jest jej. I mota w głowach ludzi z różnych części świata.

Aż trudno uwierzyć, ale ponad sto lat temu na Finlandię patrzono jak na Rosję. Tak samo jak na nas, na Ukrainę. Teraz, od wybuchu wojny, zaczyna się to zmieniać. Tylko szkoda, że za taką cenę!

 

Z jakim repertuarem wystąpiły Panie w Bratysławie?

O.P.: Od wielu lat prezentujemy muzykę naszych dwóch ojczyzn, czyli Polski i Ukrainy. Mam tu na myśli Chopina i Szymanowskiego, który był związany z Ukrainą, gdzie spędził prawie 30 lat swojego życia. Bardzo dużo inspiracji czerpał z ukraińskiej kultury, folkloru i języka. Miałyśmy też okazję zaprezentować kilka nazwisk zupełnie nieznanych na Słowacji.

Niesłusznie nieznanych lub zapomnianych, takich jak Mykoły Łysenko, Jakow Stepowy, Wiktor Kosenko. Postanowiłyśmy z siostrą, że będziemy prezentować muzykę wyłącznie tych kompozytorów, którzy nigdy nie współpracowali z reżymem, nigdy nie wyjechali z kraju, dla których przynależność do Ukrainy była bardzo istotna. To było istotą ich kariery i całego życia.

 

Czy te nazwiska są już znane w Polsce?

O.P.: Polacy się z nimi zapoznają powoli. Rosja w wielu krajach zadbała o to, żeby inne kultury były traktowane marginalnie. Zresztą z polską kulturą było tak samo. Tak samo marginalizowano Paderewskiego czy Rubinsteina. Kto wiedział o nich wcześniej?

Albo kim był Szymanowski? Przecież przecieraliśmy szlaki z „Królem Rogerem“ na świecie, gdy po raz pierwszy ta opera ujrzała światło dzienne. Nikt nawet nie wiedział, że kiedyś takie arcydzieło zostało napisane. To wymagało dużego wysiłku Polaków, którzy  zadbali o to, by świat się zapoznał z twórczością Szymanowskiego.

Ukraina jeszcze nie może sobie pozwolić na tego rodzaju promocję, bo cały czas jest w stanie wojny. Jest ciężko. Trudno teraz wystawiać opery czy organizować duże koncerty symfoniczne, chociaż kilka takich udało się Natalii zrobić w Szwecji, a mnie na mniejszą skalę w Polsce. Ale staramy się tę lukę wypełnić w ramach koncertów kameralnych.

 

Jak reagują Polacy?

O.P.: W Polsce jest ogromna chęć poznania ukraińskiej kultury. Odczuwam to wyraźnie w środowisku muzycznym. Moi koledzy muzycy po każdym koncercie podchodzą i proszą o nuty. Na początku, kiedy dawałyśmy takie koncerty, może przychodzili dlatego, by wesprzeć duchowo, może z litości, że takie okropności spotkały Ukrainę, ale potem zauważyli, że to muzyka z najwyższej półki. Podejście do ukraińskiej kultury zaczyna się zmieniać i mam nadzieję, że to będą trwałe zmiany.

N.P.: W zeszłym roku festiwal ukraiński trwał cały miesiąc i wszystkie bilety były wyprzedane. Ludzie chcą poznać Ukrainę, a najlepiej poznać ten kraj poprzez kulturę.

 

A co z zachwytem nad rosyjską kulturą?

O.P.: Uważam, że to nie czas, by wspierać i promować kulturę rosyjską. Rosja zawsze uważała swoją kulturę za wielką, a wszystkie inne były tylko „zwyczajne“. Nie sądzę, że ktoś, kto gwałci dzieci, obcina głowy, ściera z mapy miasta i wsie, może należeć do wielkiej kultury. Bo żadna to dla mnie kultura, jeśli ktoś z Puszkinem czy Czajkowskim na ustach jest w stanie robić takie okropieństwa.

Małgorzata Wojcieszyńska

zdjęcia: Stano Stehlik

MP 4/2024