Wyjątkiem była ona – Martyna Jakubowicz!

 CZUŁYM UCHEM 

Znajomy widok z okna spowity w marcową szarość, w polską szarość, w tę naszą szarość, którą mamy wszytą pod skórę, która jest z nami wszędzie tam, gdzie idziemy. Zmęczona, szarość w sercu, której nie sposób się pozbyć, bo gdyby się jej pozbyć, bylibyśmy jak kosmiczni włóczędzy bez tożsamości. Namacalna, bo bocheńska szarość domu nastraja mnie, by znowu sięgnąć po klasykę.

Płytę, która w wyjątkowy sposób wpisuje się w tę kolorystykę. Ciemne modrzewie, oklejone wilgocią czekają na nadejście wiosny, a złocisty krzew forsycji zaledwie blady jest w tym makijażu; ciężkim, ciemnym lekko rozmazanym makijażu z nutką nadziei. Zupełnie jak jej głos.

Każdy, kto mnie zna, wie, że najwyżej cenię sobie rasowych songwriterów, jak Nick Cave, Neil Young, Tom Waits czy Leonard Cohen. Imponuje mi ich bezkompromisowa niezależność oraz umiejętność zaklinania rzeczywistości w piosenkę, którą zawsze uznawałem za gatunek szczególny i bardzo wymagający.

W okresie dorastania, gdy chłonąłem muzykę najmocniej, ze świeczką można było szukać na naszym podwórku odpowiednika wyżej wymienionych. Polska piosenka miała jednak inne DNA, nie wywodziła się z folku. W Polsce zawsze pracował tandem: tekściarz-poeta oraz kompozytor, często rasowy jazzman, bo polska piosenka ma w sobie DNA jazzowe.

Potem był wykonawca, zwany piosenkarzem, a ten rzeczownik w mojej opinii powinien oznaczać kogoś, kto pisze i wykonuje swoje piosenki. Zamiast tego mamy dość nieprecyzyjnego pieśniarza oraz barda, który jest nietrafionym zapożyczeniem i nijak się ma do muzyki pop.  Do dzisiaj w języku polskim nie mamy na to zgrabnego określenia, stąd angielski songwriter.

Ale dość dygresji. O czym to ja pisałem…? Acha, ze świeczką było szukać… Wyjątkiem była Martyna Jakubowicz, która programowo postanowiła zaszczepić na polski grunt songwriting, inspirowany twórczością Boba Dylana, czy Joan Baez.

Jej debiutancka płyta Maquillage ukazała się w 1983 r. Artystce udało się zebrać wyjątkowy zespół. Z jednej strony współpracujący z zespołem Krzak Ryszard Skibiński i Andrzej Ryszka, z drugiej strony zasilający szeregi heavymetalowego TSA Janusz Niekrasz i Andrzej Nowak i – jakby w kontrze do nich – znani w branży sidemani Cezary Bierzniewski i Marek Stefankiewicz. Wszyscy to rasowi muzycy z bluesowym rodowodem, choć miejscami słychać artykulację metalowców.

Płyta brzmi bardzo dobrze, nagrań dokonano w Teatrze Stu (to miejsce musiało mieć w sobie coś magicznego w tamtym czasie), po stronie technicznej bardzo starannie, nad produkcją czuwał sam Marcin Jacobson. Artystka nie musiała więc zapłacić debiutanckiego frycowego w postaci gorszej jakości nagrań, co w tamtym okresie było standardem.

Album zawiera dziesięć piosenek, w tym dwa hymny pokoleniowe. Wspaniały Kiedy będę starą kobietą oraz ikoniczny W domach z betonu nie ma wolnej miłości. Co ciekawe ten drugi nie jest premierową rejestracją utworu. Publiczność pokochała go we wcześniejszej wersji zarejestrowanej w Studiu Agnieszki Osieckiej przy ul. Myśliwieckiej w Warszawie.

Ja najbardziej lubię koncertową wersję z Ryszardem Riedlem, pięknie frazującym gdzieś zza kulis. Druga ciekawostka to autorstwo tekstu. Odpowiedzialny jest za niego ówczesny mąż piosenkarki Andrzej Jakubowicz. To pewnie dlatego ta piosenka tak pobudza wyobraźnię mężczyzn.

Oprócz tego na uwagę zasługują Stłucz szybę i wyrzuć klucz, Władco światła, władco ciemności, rozpędzone boogie Która to faza, bardzo amerykański Kretyni i osły, jakby odklejony Rosa taka sama od lat. Płyta jest świetna pod względem gitarowym, pełna smacznych zagrywek. Wisienką na torcie jest harmonijka nieodżałowanego Skiby.

Łukasz Cupał

MP 4/2024