Trzy oblicza Elżbiety: zawodowe, rodzinne i klubowe
„Gdyby nie Ela, nie byłoby mnie tu“ – mówi Ireneusz Piotr Giebel, prawnik, który swoje pierwsze zawodowe kroki stawiał u boku Elżbiety Dutkovej. To w jej kancelarii w latach 1993-1997 robił aplikację radcowską. „Skończyłem studia prawnicze w Warszawie, ale po przyjeździe na Słowację, gdzie założyłem rodzinę, czułem się zagubiony, nie wiedziałem, co będę robić“ – opowiada i wspomina, jak trudno mu było znaleźć pracę. W konsulacie dowiedział się o polskiej prawniczce, więc skierował swoje kroki do jej biura, mieszczącego się wtedy przy ul. Grosslingovej w Bratysławie. Od razu zgodziła się przyjąć młodego absolwenta prawa pod swoje skrzydła.
Początki na Słowacji
Elżbieta Dutková skończyła Wydział Prawa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Kiedy w 1983 r. wyszła za mąż za Mariána Dutkę, przeprowadziła się do Bratysławy. Tu stawiała swoje pierwsze zawodowe kroki – początkowo pracowała jako prawnik w pewnej firmie, potem założyła własną kancelarię prawną. W 1983 r. przyszedł na świat jej syn Marek, a w 1985 r. córka Veronika.
„Uczyłam się słowackiego, czytając napisy na sklepach, składałam literkę po literce, próbując zrozumieć, co jest napisane, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości“ – opowiadała mi przed laty, kiedy to ja stawiałam swoje pierwsze kroki w Bratysławie. Poznałyśmy się, ponieważ Elżbieta w latach 1996-1998 pełniła funkcję prezes Klubu Polskiego i szukała nauczycielki, która by mogła uczyć polonijne dzieci języka polskiego. „Spadłaś mi z nieba!“ – cieszyła się wtedy.
Klub Polski
Była jedną z założycieli Klubu. „Pamiętam, jak do biura Eli, mieszczącego się na Mlynskich nivach przychodzili Ryszard Zwiewka i Zbigniew Stebel, radzili się z Elą, jak zarejestrować Klub i jakie dokumenty skompletować. Ela w to się bardzo zaangażowała. To były niesamowite czasy, niemalże na kolanie pisaliśmy statut Klubu Polskiego, a potem go jeszcze szlifowaliśmy“ – wspomina Ireneusz Giebel.
Elegancka
Kiedy przyszłam pierwszy raz na jakieś oficjalne spotkanie do Instytutu Polskiego, nie znałam tam wtedy prawie nikogo. Wtedy spostrzegłam, jak szepnęła jednemu z kolegów, z którymi stała, by podszedł do mnie i zaprosił do ich grona. To był bardzo miły gest. I tak stopniowo mnie wciągała w szeregi Klubu Polskiego.
Pamiętam też pewną podróż jej samochodem, kiedy wraz z innymi paniami z Klubu Polskiego, jechałyśmy do Martina, do tamtejszego oddziału Klubu, na spotkanie z jakimś ważnym słowackim politykiem, odpowiedzialnym za kontakty z mniejszościami narodowymi. To były czasy, kiedy Elżbieta stała na czele Klubu i godnie go reprezentowała.
Tak jak wtedy, gdy do Bratysławy z oficjalną wizytą przybył prezydent RP Aleksander Kwaśniewski i w Instytucie Polskim spotkał się z Polakami. Elżbieta, w eleganckim żółtym letnim kostiumie, witała go w imieniu Polonii. Nie wszystko, co udało się jej zrobić jako prezes Klubu Polskiego było olśniewające i nie wszystkie plany udało się jej zrealizować. Były blaski i cienie – jak to w życiu bywa.
Centrum dowodzenia
Za czasów redagowania „Monitora Polonijnego” przez Danutę Meyzę Marušiakovą kancelaria adwokacka Elżbiety zamieniała się czasami w redakcję. „Ela prosiła mnie, bym przepisywał materiały prasowe, które odbierałam od Danki, bowiem ta swoje artykuły pisała ręcznie“ – wspomina Ireneusz Giebel. Tam, w tej kancelarii w drzwiach spotykali się klienci, ale i Polacy zrzeszeni w Klubie, którzy przychodzili do Elżbiety.
To było takie swoiste centrum dowodzenia. „Odwiedzali ją też redaktorzy z telewizji“ – przypomina sobie Irek. Elżbieta udzielała wówczas porad prawnych słowackim widzom. „Wystąpiła chyba w trzech odcinkach“ – dodaje po chwili.
Pod adwokackimi skrzydłami
To były czasy, gdy Ireneusz rozwijał się zawodowo pod skrzydłami Elżbiety i robił to, co mu zleciła szefowa – zajmował się zatem pracą papierkową, kompletował dokumenty. Podkreśla jednak, że to jej zawdzięcza swoją zawodową pozycję. „Zmotywowała mnie, żebym złożył egzaminy. Dała mi nawet trzy tygodnie wolnego, żebym się uczył“ – wspomina.
Kiedy po zdanych egzaminach stał się jednym z trzech pełnoprawnych pracowników jej kancelarii, sukcesywnie pozyskiwał nowych klientów, również z Trnavy, gdzie mieszka. „Stopniowo z niektórymi z nich umawiałem się w miejscu zamieszkania, resztę obsługiwałem, nadal dojeżdżając do Bratysławy. Potem odważyłem się stanąć na własnych nogach, otwierając w Trnavie swoje biuro“ – opowiada Irek.
Ponieważ Elżbieta nadal obsługiwała kilkoro klientów, jesienią zeszłego roku zadzwoniła do swojego dawnego podopiecznego, któremu chciała ich przekazać, bowiem sama chciała się w pełni cieszyć emeryturą. „Odpowiedziałem jej wtedy, że spotkamy się w styczniu i wszystko omówimy. Nie zdążyliśmy“ – mówi ze smutkiem.
W Brzozowym Kącie
„Była świetną mamą i jeszcze wspanialszą babcią, która rozpieszczała wnuki “ – wspomina córka Veronika. Z radością opiekowała się wnuczętami w wieku 11, 8, 3 lata i najmłodszą Lindą, która przyszła na świat w listopadzie ubiegłego roku. „Mniej więcej dwa razy w roku jeździliśmy z mamą w jej rodzinne strony, do Brzozowego Kąta (woj. lubelskie – przyp. od red.), gdzie jej starsze siostry przerobiły ich rodzinny dom na letnisko i tam się wszyscy spotykaliśmy“ – opisuje Veronika.
„Te wędrówki rodzinnymi ścieżkami mamy i zamiłowanie do fotografii zaowocowały przed laty wystawą zdjęć kapliczek przydrożnych, krzyży na rozstajach dróg, figurek różnych świętych, dbających o bezpieczeństwo podróżnych, które wykonała Veronika, a które prezentowaliśmy w ramach imprezy Klubu Polskiego Sztuka z naszych szeregów” – wspomina Marek Sobek, ówczesny prezes Klubu Polskiego, organizator wystawy.
Kontakty zawodowe
„Znałem Elżbietę, ale bardziej służbowo, jako prawnika polskojęzycznego“ – mówi Marek, który zawodowo sprawował opiekę nad niektórymi firmami rejestrowanymi przez Elżbietę. Służyła prawną pomocą w różnych sprawach, związanych z działalnością gospodarczą na rynku słowackim.
„Prywatnie nie było wielu okazji do spotkań – sporadycznie w polskiej ambasadzie przy okazji świąt państwowych i innych uroczystości. Był też epizod z przekazania dokumentacji Klubu Polskiego, kiedy Elżbieta ustępowała z funkcji wiceprezesa Klubu Polskiego (2006 – 2008), a ja przyjmowałem funkcję prezesa“ – wspomina mój rozmówca i dodaje, że była miła, serdeczna, czasami trochę chaotyczna, zagubiona pomiędzy sprawami zawodowymi a osobistymi.
Na łonie przyrody
„Lubiła przyrodę. Kupując domek letniskowy w Limbachu, spełniła swoje chyba największe marzenie. Spędzała tam sporo wolnego czasu. Pamiętam, jak bardzo się cieszyła, kiedy zbliżały się jakieś wolne dni, a ona mogła tam pojechać, by spędzić czas na łonie przyrody” – sięga pamięcią Marek i dodaje, że wraz z żoną odwiedzili ją kilkakrotnie w tym domku i pomagali przy porządkowaniu obejścia.
„Widzieliśmy, jak dobrze się tam czuła i jaka była szczęśliwa“ – podsumowuje. Motyw domku letniskowego przewija się także we wspomnieniach Ireneusza Giebla, który zapraszał Elżbietę do swojego domku, kupionego przed laty. „Bardzo lubiła tam przejeżdżać. My w ogóle bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem. Ela stała się niemalże członkiem naszej rodziny, była matką chrzestną mojej córki, która przyszła na świat w 1995 r.“ – dodaje Irek.
Córka Veronika potwierdza, że mama bardzo lubiła weekednowe wyjazdy do domku letniskowego, ale po jakimś czasie zdecydowała się go sprzedać. Dodaje też, że ostatnio mama najchętniej chodziła na spacery i uprawiała nordic walking.
Pustka
„Złego słowa o niej nie mogę powiedzieć, we wszystkim mi pomogła“ – podsumowuje Ireneusz, twierdząc, że nie dociera do niego to, że Elżbieta odeszła. Veronika dodaje, że mama zawsze była gotowa do niesienia pomocy. „Nie odmówiła nikomu: znajomym, rodzinie czy moim koleżankom“.
Dodaje też: „Nigdy nie chciała mieć psa, ale kiedy wyjeżdżałam na urlop, opiekowała się nim najlepiej, jak umiała, choć wydaje mi się, że sporo ją to kosztowało“. I uśmiecha się, wciąż jakby nie dowierzając, że to wszystko to już przeszłość. „Będzie jej bardzo brakowało, nam i naszym dzieciom, które były jej oczkiem w głowie“.
Małgorzata Wojcieszyńska
Zdjęcia: archiwum rodzinne E.D.