King jest tylko jeden!

 CZUŁYM UCHEM 

A co tak głosowi słów kilka poświęcić? Jakby się zastanowić, to o głosie można pisać bez końca. Nie w sensie technicznym lub medycznym, ale tak życiowo. Czy ktoś już podjął się wyzwania? Czy ktoś wyczerpał temat w ramach monografii poświęconej głosowi? Czy w ogóle jest możliwe stworzenie dzieła, które wyczerpałoby to zagadnienie filozoficznie, kulturowo, życiowo?

Być może, ale sam szczerze w to wątpię. Tyle jest rodzajów głosów: są głosy w naszych gardłach, w naszych głowach, są głosy naszych bliskich, zatarte przez niepamięć głosy zmarłych, głosy bez odzewu, te niewysłuchane, głosy sprzeciwu lub rozpaczy, są też głosy wewnętrzne, był nawet „Głos Wybrzeża”.

Są też głosy sławne, które zarejestrowane na taśmę lub inny nośnik, zdają się być wieczne z naszej krótkiej perspektywy. Dobrze znany jest głos Hitlera, brzmiący jak pełna nienawiści seria z karabinu maszynowego, słynny na całym świecie jest przepełniony troską głos Jana Pawła II, brzydki, ale jednak piękny to głos Edith Piaf, zaś idealny to głos Pavarottiego…

Wszystkie te głosy pozostają w naszej pamięci, mimo że osoby nimi się posługujące niekiedy już nie żyją. Głosem grali i grają też aktorzy, np. Marlon Brando czy Al Pacino. Również w Polsce było kilku takich, choć król jest tylko jeden – to Piotr Fronczewski.

Dla mojego pokolenia nie ma drugiego głosu, który tak mocno kojarzyłby się nam z dzieciństwem czy młodością. Trylogia Pana Kleksa, Szaleństwa Panny Ewy, serial Tata a Marcin powiedział, niezliczona chyba liczba spektakli TV, a dla mnie osobiście kultowa scena z filmu Znachor, rozgrywająca się na sali sądowej, przy oglądaniu której wciąż mam gęsią skórkę – wszystkie te produkcje zostały naznaczone głębokim tembrem charakterystycznego barytonu. No i był Franek Kimono.

W tym kontekście pojawia się jeszcze jeden fenomen. Pamiętacie małyszomanię z przełomu wieków? Na początku lat osiemdziesiątych panowała leemania i to bardzo długo, bo jako dziecko się jeszcze na nią załapałem. W 1982 r. do kin trafiło Wejście Smoka z Brucem Lee. W prawdzie dziewięć lat po światowej premierze, ale czasy były, jakie były, więc lepiej późno niż wcale.

Polska oszalała. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy wyświetlania film zobaczyło – UWAGA! – 7 milionów widzów! Do końca lat 80. było ich 17 milionów! Ciekawe, jak wyglądałyby dzisiejsze box office’y przy takich frekwencjach.

Na fali fenomenu karate Andrzej Korzyński, wybitny kompozytor muzyki filmowej (między innymi do serii z Panem Kleksem), stworzył pastiszowy album, który miał być parodią stylu disco. Albo zrobił to tak dobrze, albo – jak to w Polsce bywa – album potraktowano zbyt poważnie, albo stało się jedno i drugie, dzięki czemu Franek Kimono opanował parkiety wszystkich dyskotek w kraju nad Wisłą.

Piotrowi Fronczewskiemu, który wcielił się w niestroniącego od alkoholu i kobiet wykidajłę, udało się powołać do życia postać ikoniczną w polskiej pop kulturze.

Postać mocno inspirowaną warszawskim folklorem miejskim. Jego melorecytacje, a właściwie aktorska gra na najwyższym poziomie idealnie wpasowała się w elektroniczne aranżacje, które na pozór tylko są proste, bo w wielu momentach słychać kunszt Korzyńskiego, który przemyca w nich prawdziwe perełki, niejako pastwiąc się nad stylem, który chciał wyśmiać.

Celowo, z braku miejsca, pomijam pozostałych współproducentów albumu, ale nie wolno mi nie wspomnieć o świetnych partiach Winicjusza Chrósta na gitarze i Arkadiusza Żaka na basie, czyli czołówce polskich sesyjniaków.  

Warto wsłuchać się w partie obu panów w kontekście tej stylistyki, aby przypomnieć sobie znaczenie słowa “rzemiosło”. A swoją drogą, zawsze chciałem mieć koszulę z napisem King Bruce Lee Karate Mistrz.

Łukasz Cupał

MP 12/2023