Lena Góra o wstydliwych wspomnieniach i filmie Imago

Na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni jej rola w filmie Imago nagrodzona została Złotymi Lwami.

 WYWIAD MIESIĄCA 

Zobaczyłam ją pierwszy raz w serialu Król Jana P. Matuszyńskiego według prozy Szczepana Twardocha, a potem w filmie Roving Woman w reżyserii Michała Chmielewskiego. Była współscenarzystką i odtwórczynią głównej roli. Zagrała w tym filmie razem z Johnem Hawkesem, nominowanym do Oskara za rolę w Do szpiku kości. Współproducentem filmu Roving Woman był legendarny Wim Wenders. Nasza rozmówczyni mieszkała wtedy w Los Angeles.

W Gdyni Lenę Górę oblegali dziennikarze. Nasza rozmowa była „pomiędzy”, bo na gdyńskim festiwalu pokazywano dwa filmy z jej udziałem: Imago i Święty.

Dziwny ten film Imago, osobisty, bolesny, bardzo, przejmujący. Poza dramatem rodzinnym pokazuje mało znane klimaty z lat osiemdziesiątych z alternatywnego świata artystycznego, z rockowej, psychodelicznej grupy Pancerne Rowery.

To świat jeszcze nieoswojony. Kontrkultura w Nowym Jorku, w Berlinie jest w kręgu zainteresowań różnych twórców, a u nas jest ciągle jeszcze nieodkryta. Nasz film opowiada m.in. o scenie alternatywnej. W Pancernych Rowerach – grupie rockowej – wokalistką była moja mam Ela „Malwina” Góra, która pojawiała się też w Aptece i Szeleście Spadających Papierków. To wszystko były muzyczne trójmiejskie grupy alternatywne.

 

W kapeli Pancerne Rowery była jedyną wokalistką. Kontrkultura pojawiła się u nas później niż na Zachodzie.

To prawda. Była sprzeciwem, buntem. Burzyła, co mogła. Mama chodziła w garniturach po swoich braciach. Miała oryginalną urodę, dobrze tańczyła, miała swój świat i wszystkim wydawała się dziwna.

 

Jak zrodził się pomysł na film Imago?

W sumie dość przypadkowo. Spotkanie z Olgą (Chajdas) było jeszcze w Los Angeles. Myślę, że Olga zauważyła we mnie coś ważnego i tak się zaczęło. Bez takiej wzajemnej dobrej relacji nie byłby ten film możliwy. Pierwszy raz spotkałyśmy się w mieszkaniu Kasi i Agnieszki Holland. Olga szukała aktorki do jakiegoś swego filmu. Szybko się zrozumiałyśmy.

Po jakimś czasie odbyłyśmy wspólną taką niedużą podróż, zresztą moim starym samochodem, bo lubię stare samochody, ale wtedy jeszcze nie było konkretów o tym filmie. Na początku w ogóle nie wiedziałam, że historię mojej mamy i tamtego czasu możemy opowiedzieć razem. Temat wypłynął niespodziewanie, bo zaczęłyśmy krążyć wokół macierzyństwa i naszych matek. I wtedy właściwie odkryłam historię mojej mamy.

Mój dom rodzinny był… dość dramatyczny i historie w nim bywały wstydliwe w tym takim codziennym rozumieniu. Bracia mamy po pijaku śpiewali pod blokiem na osiedlu, a mama miała epizody w psychiatryku. To były dla mnie wstydliwe wspomnienia. Musiałam to w sobie przezwyciężyć.

Publiczność festiwalowa nagrodziła Imago brawami.

Po pierwszych spotkaniach już wiem, że to nie jest dla widzów film obojętny. Imago jest moją opowieścią, pisałam też scenariusz. Ten proces pisania trwał długo. Nie byłam w pełni świadoma tego obciążenia swoją rodziną. Nie wiedziałam też nic o tamtym czasie – końcu lat osiemdziesiątych, czasie muzyki alternatywnej. Kiedy skończyliśmy ten film, ja wiem, że przeszłam etap, coś za sobą zostawiłam i przestałam się wstydzić za swoją rodzinną przeszłość.

 

Rodzinna historia była trudna do pokonania?

Raczej dziwna i bolesna. I pewnie w tym sensie trudna. Mój ojciec był malarzem, artystą (Sławek Góra), moja mama szaloną wokalistką (Ela Wyczyńska), mówili o niej wariatka. O mnie też tak czasami mówią. Nie wszystko z przeszłości rozumiałam, ale wiem, że w sztuce jest szaleństwo i prawie każdy artysta jest trochę szalony.

A kiedy zaczęłam pisać scenariusz, wiedziałam, że muszę nabrać dystansu do tej przeszłości i zobaczyć ów świat na nowo. Moja mama miała niby zwyczajny, prosty dom: sześciu braci i dwie siostry. I swoich rodziców –  moją babcię i mojego dziadka. Rodzina uważała, że z Elą jest coś nie tak, bo medytowała i malowała koła na ścianie. Żyła trochę w swoim kosmicznym świecie. Wiele się dowiedziałam, kiedy rozmawiałam z ludźmi z jej czasów, tamtymi artystami.

Wiedziałam, że muszę razem z Olgą Chajdas umieścić w scenariuszu i potem w filmie wiele trudnych zdarzeń, choćby to, że moja Ela „Malwina”, kiedy zaszła w ciążę, mogła ją usunąć, ale nie chciała, mimo że była pełna lęku. Ale też nie przestała ćpać i chlać. To były trudne sceny. Obnażanie tych różnych rodzinnych prawd nie było ani proste, ani łatwe. Ale film to dzieło, więc musiałam zbudować dystans do bohaterki i jej świata.

 

Dystans do osobistych wątków?

Tak, choć jest ich bardzo wiele. Choćby prawdziwa historia poznania się mojej mamy i ojca. Było to w legendarnym sopockim SPTIF-ie. Sławek Góra siedział na parapecie okna z drinkiem, mama go zobaczyła, coś musiało zaiskrzyć, bo powiedziała do swego przyjaciela: „To będzie mój mąż”. I się stało.

 

A muzyka, bodaj najważniejsza w tym filmie.

Smolik tworzył muzykę. Andrzej Smolik. On jest z alternatywnej sceny muzycznej, a teksty tworzyliśmy wspólnie. Zależało mi, żeby w tym filmie była energia tamtych koncertów. Wszystko graliśmy na planie na żywo, muzyka jest siłą tego filmu. Dawaliśmy z siebie wszystko. Moja Ela „Malwina” Góra nie śpiewała idealnie, myślę, że ja śpiewam jako aktorka dużo lepiej, ale chodziło mi o to, żeby być jak najbliżej jej wokalu i dać muzycznie najbliższy jej obraz.

Na premierze filmu byli mój ojciec i moja mama. Zobaczyli się po raz pierwszy po siedmiu latach, bo mama mieszka sama. Była też moja rodzina: wujkowie, ciocie i znajomi mojej mamy i ojca, nawet fani mamy z czasów Pancernych Rowerów. To wzajemne przypominanie sobie siebie z tamtych lat było niesamowite, także dla mnie, jak na nich patrzyłam.

Czy bycie własną matką na ekranie było trudne?

Tak. Od początku rozmawiałyśmy z Olga Chajdas, że ja to zagram, ale potem, kiedy przybywało w scenariuszu osobistych wątków, zaczęłam mieć wątpliwości, czy to jest okay – taka rola pełna min i sekretów z przeszłości. Ale równocześnie wiedziałam, że to jest film, i że to dzieło przestanie za chwilę być tylko moją osobistą sprawą, stanie się własnością widzów. Nie chciałam przeprowadzać żadnej własnej terapii za pomocą tego filmu, bo nie po to robi się film, ale chciałam, żeby to była prawdziwa opowieść. I uznałam, że powinnam to zagrać. Na planie było mi trudno. Psychicznie zwłaszcza.

 

Wiele prawdy osobistej i cielesnej w tym filmie.

Tak, bo ja musiałam dać wizerunek tej prawdzie pełen – fizyczny i psychiczny. Pomagała mi w najtrudniejszych momentach na planie Marta Łachacz, była dla mnie wielkim wsparciem. Ale najtrudniejsze były przeżycia emocjonalne, a nagość ciała było mi łatwiej oswoić.

 

Trójmiasto to Pani matecznik.

Wyjechałam stąd, jak miałam 16 lat. Musiałam sama spróbować stanąć na nogi. Byłam w różnych miejscach, w Londynie dość długo, bo chciałam się dostać do teatru. Bakcyla teatru łyknęłam tutaj, w Trójmieście. Musiałam trochę pooszukiwać i pokombinować, żeby dostać się do szkoły aktorskiej i teatru. A potem, żeby zdobyć pracę w nocnym barze. Trzeba było się jakoś utrzymać. Było różnie, czasami bardzo krucho.  A potem była Ameryka.

Miałam już 19 lat, w Nowym Jorku załapałam się i zarabiałam w modelingu. A potem pojechałam do Los Angeles. Wstawiałam na Instagram zdjęcia oszukane, że niby tak wspaniale jest. Sporo tam przeżyłam, szukałam jeździłam, miałam przyjaciela. Tam byłam Amerykanką, ale z Polski, a po powrocie jakiś czas tutaj nazywali mnie Leną z Hollywood. W Gdyni wiem, skąd jestem. Film Imago też mi pomógł. Ale to, co przeżyłam w świecie, też jest ważne. Zbudowało mnie. Nie było zawsze wesoło, ale umiem utrzymać się na powierzchni.

 

Na festiwalu w Gdyni był też drugi film z Pani udziałem: Święty.

Gram w nim sympatyczną bohaterkę. Dla mnie w filmie ważne są sytuacje psychologiczne, to, co się dzieje między bohaterami. I takie role lubię najbardziej.

Alina Kietrys, Gdynia

MP 11/2023